05/06/2025
Tramwaj. Zwykłe popołudnie.
Drzwi się otwierają i do środka wpada kobieta z kilkuletnim dzieckiem. Jest tylko jedno wolne miejsce – tuż przy drzwiach, obok starszego mężczyzny. Matka wskazuje je dziecku, zachęca gestem. Ale ono staje jak wryte i mówi głośno, bez żadnych filtrów:
– Nie, ja nie chcę siadać koło tego dziadka!
Czas na moment się zatrzymuje.
Wszystko zwalnia – spojrzenia, oddechy, nawet tramwaj zdaje się sunąć ciszej.
Ja stoję kilka kroków dalej – ta scena mnie nie dotyczy. A jednak… coś we mnie natychmiast się porusza.
W jednej chwili wzbiera znajomy dyskomfort – jak fala, która łączy w sobie lęk, żal i wstyd.
Wstyd – przypomina mi to, czego moja mała dziewczynka nauczyła się głośno nie wypowiadać, bo nie wypada.
Lęk – bo napięcie w powietrzu gęstnieje, może być konflikt, może zaraz padnie ostre słowo.
Żal – bo czuję starszego pana, który usłyszał te słowa, matkę, która stoi zawstydzona, i dziecko, które właśnie… było sobą.
Patrzę na twarz matki.
Widziałam ją już wiele razy – nie dosłownie tę twarz, ale ten moment.
Ten ułamek sekundy, w którym przez głowę kobiety przelatuje cała autostrada myśli:
Czy ktoś to słyszał? Co teraz zrobić? Przeprosić? Zmusić dziecko do siadania? Uśmiechnąć się do pana? Wytłumaczyć, że ono nie miało nic złego na myśli? Że dzieci są szczere? Ale co, jeśli on się poczuł urażony? Co, jeśli ja wyglądam teraz na złą matkę?
I właśnie w tej chwili – zdarza się coś, co porusza mnie jeszcze mocniej.
Zwolniło się miejsce naprzeciw starszego pana.
Dziecko widzi je i natychmiast się tam wdrapuje – radosne, zadowolone, bez cienia zawstydzenia.
Siada wygodnie, rozgląda się po twarzach wokół – i uśmiecha. Do mamy. Do mnie.
Do dziadka. Tak po prostu. Jakby przed chwilą nic się nie wydarzyło.
Wtedy czuję, jak we mnie pęka jakiś sztywny schemat.
Bo przecież dla niego to naprawdę nic się nie wydarzyło.
Powiedziało prawdę – chwilową, emocjonalną, dziecięcą.
Nie złośliwą. Nie oceniającą. Po prostu – autentyczną.
To my, dorośli, uczymy się gry pozorów, szukamy właściwych słów, chowamy nasze odczucia za „nie wypada”, „przeproś”, „co ludzie powiedzą”.
A ono – przechodzi przez to, co czuje, bez trzymania się go na siłę. I znowu jest tu, obecne. Otwarte. W relacji.
Patrzę na nie i myślę sobie:
Ile razy moja wewnętrzna dziewczynka ugryzła się w język? Ile razy schowała emocję głębiej, bo bała się, że będzie nią „za bardzo”?
Ile razy odcięłam się od prawdy chwili, żeby pasować?
A dziś uczę się tego na nowo.
Że można powiedzieć coś nieidealnego – i zaraz potem być znowu w relacji.
Że można czuć dyskomfort – i chwilę później znowu się uśmiechać.
Że prawda nie oddziela – ale tworzy przestrzeń na jeszcze więcej prawdy, lekkości. Prawda zbliża.
…Nic wielkiego się nie wydarzyło.
A jednak – we mnie wydarzyło się bardzo dużo.
Bo zobaczyłam coś jeszcze głębiej poruszającego.
To dziecko nie tylko wyraziło swoją prawdę – ono postawiło granicę.
Naturalnie, bez zastanawiania się, czy wypada. Bez kalkulacji.
Po prostu powiedziało „nie”.
Nie chciało siedzieć obok tego starszego pana – i nie musiało wiedzieć dlaczego.
Nie potrzebowało logicznego uzasadnienia.
Nie wynikało to z niegrzeczności, z braku kultury, ze złego wychowania.
To była jego granica.
Może coś w spojrzeniu. Może zapach. Może wspomnienie.
A może po prostu jego układ nerwowy, jego neurocepcja – ta wewnętrzna, cielesna antena odczytująca sygnały bezpieczeństwa lub zagrożenia –
poczuła, że to „za blisko”. I powiedziała: nie teraz. Nie tutaj.
I ono to powiedziało na głos.
Bez wstydu. Bez autocenzury.
Z całą dziecięcą szczerością i odwagą bycia sobą – w pełni.
A potem, chwilę później, gdy sytuacja się zmieniła –
ta sama neurocepcja, ten sam układ nerwowy – poczuł: jest ok, żeby usiąść w nieco innym miejscu.
I dziecko usiadło. Uśmiechnęło się. Weszło w kontakt.
I tak działa regulacja. Tak działają granice. Tak działa prawda.
Bez dramatu, bez obrażania się, bez winy.
Po prostu naturalny ruch życia – raz bliżej, raz dalej.
I my – dorośli – możemy się tego uczyć na nowo.
Od dzieci. Od ciała. Od życia.
Autor: Sylwia Kocoń