26/06/2025
Zdajemy się dziś zorientowani na „szybkie rozwiązania”, spieszymy się znaleźć odpowiednią nazwę, klasyfikację, „etykietę”, która jednoznacznie kojarzy nam się z szansą na uzdrowienie. Tracimy z oczu sens i znaczenie naszych doświadczeń, odseparowując się od nich, jakby były nieistotne, a zarazem przywdziewając „diagnostyczną tożsamość”, która dostarcza nazw, przy czym nieraz, paradoksalnie, pozbawia wyjaśnień. Dla człowieka współczesnego pragnienie pewności jest lepsze niż niewiedza.
Co w ten sposób tracimy? Nick Haslam, australijski psycholog, który zasłynął z wprowadzenia terminu „concept creep”, wskazuje na systematyczne poszerzanie się znaczenia takich słów jak „trauma”, „przemoc” czy „choroba psychiczna”, a także samych diagnoz. Może to wspierać wzrost wrażliwości społecznej na różne formy cierpienia i jednocześnie prowadzić do medykalizacji zwykłych ludzkich doświadczeń, osłabienia rozumienia trudności osób głębiej dotkniętych schorzeniem i moralizowania. O ile poszerzanie świadomości społecznej dotyczącej występowania określonych zaburzeń psychicznych jest ważne i pomocne, o tyle coraz bardziej zaciera się różnica pomiędzy ludźmi, którzy są w stanie całkiem dobrze funkcjonować mimo swoich diagnoz oraz objawów, a ludźmi, których funkcjonowanie jest w istotny sposób naruszone czy ograniczone. Skutkiem może być tracenie z oczu tych, którzy najbardziej potrzebują pomocy.
Czy nie podobnie rzecz się ma z coraz częstszym rozpoznawaniem autyzmu lub ADHD? Nie chodzi o publicystyczne dyskusje o „modzie” ani nawet o krytykę krótkich i często nierzetelnych filmików edukacyjnych zalewających internet, lecz o łatwość, z jaką ulegamy pokusie diagnozowania. Historia psychiatrii pokazuje, że to, co dziś wydaje się pewne, może w ciągu kilkunastu lat stać się przeżytkiem. Przypomnijmy, że jeszcze w latach 40. XX w.,zanim obszar psychiatrii został zdominowany przez farmakoterapię, wciąż uznawano lobotomię za skuteczny sposób leczenia poważnych zaburzeń psychicznych. Współcześnie nikt nie sądzi, że była to odpowiednia forma pomocy medycznej, wiemy za to, jak wiele szkód przyniosła. Przypadki pacjentów O’Sullivan oraz doświadczenia Siri Hustvedt pokazują, jak diagnoza może lub mogłaby przynieść poczucie uwolnienia, ale też jak niekiedy ogranicza zdolność człowieka do myślenia o sobie w sposób wielowymiarowy i, co niepozbawione znaczenia, do nadawania sensu własnemu doświadczeniu. Być może dzisiejsza pogoń za diagnozami mówi dużo o ludzkiej potrzebie rozumienia i orientacji w świecie, ale jeszcze bardziej wskazuje na to, jakiej diagnozy socjologicznej domagają się współczesne społeczeństwa globalnej Północy. Diagnoza nie jest odrębnym ani niezależnym bytem – jest czymś, co powstaje w określonym kontekście i, jak pokazuje Ian Hacking, wytwarza „sprzężenie zwrotne”, oddziałując na nasze „ciała”, słowem – na nas. Nie chodzi tu oczywiście o rezygnację z dorobku medycyny, tylko o włączenie filozoficznego i etycznego namysłu nad sposobem, w jaki nim zarządzamy. Nicholas Rose postuluje liczne zmiany na polu psychiatrii, zaczynając od tego, żebyśmy powrócili do starej praktyki formulacji przypadku (w psychoterapii wciąż praktykowanej), czyli tworzenia historii niedających się zredukować do liczby. Czymś takim poniekąd, choć na użytek osobisty i społeczny, jest właśnie m.in. opowieść Siri Hustvedt.
***
Charles Rosenberg, jeden z najwybitniejszych historyków medycyny i nauki, zapytany o siłę diagnozy w kształtowaniu naszego spojrzenia na chorobę i opiekę zdrowotną, odpowiedział: „Niektórzy nazwaliby to postępem, niektórzy redukcjonizmem, inni biurokracją. Ale to wszystko naraz”. Uzupełnię to rozpoznaniem Olgi Tokarczuk – cierpimy dziś na chorobę literalizmu. Potrzebujemy więc nie tylko więcej danych, ale także więcej opowieści.
________
Cveta Dimitrova w najnowszym numerze Miesięcznik ZNAK, czerwiec 2025 r.
Link do całego tekstu w komentarzu poniżej
fot. archiwum Znaczenia.Psychoterapia