
26/11/2024
ZAPRASZAM…ujął mnie ten artykuł, bo bardzo inspirująco snuje myśli o poznaniu innego, poczuciu wyobcowania i granicach poznania w relacji z drugim człowiekiem.
👇👇👇
Pod koniec „Anny Kareniny” Konstanty Lewin, mniej znana postać z pary głównych bohaterów powieści, rozmyśla o swoim wyobcowaniu pośród kochającej się rodziny. W przeciwieństwie do Anny, ma szczęśliwe małżeństwo. Jego żona Kitty i syn Mitia przynoszą mu wielką radość, a on czuje, że jego istnienie ma sens, bo to życie „dla innych, czynienie bezinteresownego dobra”. Zauważa jednak, że istnieje „mur pomiędzy wewnętrznym świętym świętych a innymi ludźmi, nawet moją żoną”. Cierpi, bo jest świadomy własnej niemożności pokonania granic prawdziwej intymności i zbliżenia się do nich.
Czy ktoś naprawdę nas zna? To pytanie pojawia się w dziwnych momentach — czasami, przewrotnie wtedy, gdy otaczają nas bliscy. To chwile porażającej świadomości istnienia w głębi nas wewnętrznego sanktuarium, w którym nikt nigdy nie zagościł. Podobnie jak Lewin, czujemy czasem, że od innych oddziela nas subtelna bariera. W bardziej dramatycznych okolicznościach, przeżywamy siebie jako zagubionych, porzuconych i niewidzialnych, jakbyśmy szli przez świat niezauważeni. Być może nosimy maskę, a inni są zbyt nieuważni, by pod nią zajrzeć; albo może skrywamy się po prostu zbyt głęboko, by wiedzieć. Ten kluczowy temat powraca w wielu różnych wersjach: inni płyną do brzegów wyspy, na której się skrywamy, czasem nawet wysiadają z swoich łodzi, ale nigdy tak naprawdę nie zapuszczają się głębiej w niezbadany interior. Zostają na obrzeżach, co albo przysparza smutku albo przynosi ulgę.
Podobnie jak wiele innych ludzi, najbardziej niepoznana czułem się wtedy, gdy byłam nastolatką. („Jestem skałą / Jestem wyspą”, jak śpiewali Simon i Garfunkel). W tym okresie życia, gdy życie tak szybko się zmienia, łatwo jest wysnuć refleksję, że nikt tak naprawdę cię nie zna. Ale poczucie, że nikt mnie nie zna dopadało mnie również w średnim wieku. Kilka lat temu, sprzątając w domu mojej matki, odkryłam pudła z moimi starymi pamiętnikami, listami i fotografiami; zawstydzona, wyrzuciłam większość z nich. Wiele dni dręczyło mnie to, że je wyrzuciłam - nie dlatego, że coś szczególnego wyrażały, ale dlatego, że reprezentowały części mojego życia, o której nikt poza mną nigdy nie będzie wiedział. Niedawno, osaczona nadmiarem obowiązków w pracy i w domu, odniosłam z kolei wrażenie, że moje „prawdziwe ja” pozostaje stłamszone pod pogodną, sympatyczną powierzchownością. Z upływem tygodni coraz silniej czułam, że żyję sekretnym życiem. Zastanawiałam się, dlaczego nikt nie widział, co się ze mną dzieje. Najwyraźniej inni wiedzieli o mnie dużo mniej, niż kiedykolwiek przypuszczałam.
To były małe epizody wyobcowania: w tym drugim przypadku moje uczucie rozwiało się natychmiast, gdy podzieliłem się nim z żoną. Ale bywa i tak, czasem bardzo często, że w przeżyciach utrzymuje się przemożne wrażenie, że nikt tak naprawdę nie zna cię w bardziej fundamentalny, nawet egzystencjalny sposób. Podobnie jak główna bohaterka piosenki „Eleanor Rigby” Beatlesów, możesz odkryć, że upływ czasu uczynił cię niepoznawalnym: historia twojego życia jest tak długa, że ludzie zastanawiają się, kim jesteś i skąd pochodzisz. Czasami czyta się o ludziach, którzy założyli drugą rodzinę, ukrywając ten fakt przed pierwszą; przypuszczalnie to rozproszone, podwójne życie sprawiło, że nie można ich było poznać. A przecież jeszcze istnieją tacy, jak Najbardziej Interesujący Mężczyzna na Świecie, z reklam Dos Equis („Jego broda sama doświadczyła więcej niż całe ciało zwykłego człowieka”), którzy prowadzą życie tak epickie, że inni zwyczajnie nie są w stanie ich naprawdę pojąć.
Możesz czuć, że jesteś niepoznany w takim sensie, że nikt nie zna twojej natury, twojej sytuacji albo historii. Ale samo poczucie wyobcowania, mimo całej swojej intuicyjności, kryje w sobie pewną dziwność. Co dokładnie jest do poznania? I kim w ogóle jesteś?
Niedawno podczas kolacji ze znajomymi, przeprowadziłem małą ankietę. Około połowa z zebranych miała poczucie, że w ich życiu jest ktoś, kto naprawdę ich zna. „Wyobrażam sobie diagram Venna” — powiedział jeden z gości, mężczyzna. Jeśli jeden okrąg zawierał wszystko, co można było o nim wiedzieć, a drugi to, co wiedział o nim ktoś inny, to im bardziej koła się nakładały, tym bardziej ów człowiek był tak naprawdę przez innych poznany.
Czy na tym polega bycie poznanym przez innych ludzi? Być może. To logiczne, że ludzie, którzy naprawdę nas znają, muszą o nas wiele wiedzieć. Z drugiej strony, możliwe jest, że ktoś wie o tobie wiele, ale nie zna cię naprawdę; jego wiedza może nie przekroczyć pewnego progu. Weźmy twoich rodziców: wiedzą o tobie wiele i mają zdjęcia nagiego bobasa, które tego dowodzi, ale mogą nie wiedzieć tego, co chcesz, aby wiedzieli. Być może są bardziej związani ze „starym tobą” niż z tobą, jakim jesteś teraz; widzą cię, co frustrujące, jako dziecko. Albo mogą mieć nierealistyczne wyobrażenie o tobie, częściowo motywowane miłością, zarówno do ciebie, jak i do siebie. Chcą być rodzicami pewnego rodzaju osoby, więc być może nie chcą wiedzieć o pewnych aspektach twojego prawdziwego ja.
Ta prawidłowość dotyczy także wielu osób z naszego bliskiego kręgu. Samo posiadanie dużej wiedzy o kimś nie prowadzi automatycznie do rzeczywistego poznania tej osoby. W „The Truman Show” Jim Carrey gra mężczyznę, który żyje na planie programu telewizyjnego typu reality show, oglądanego przez miliony ludzi obserwujących go nieustannie od chwili narodzin. W pewnym sensie okręgi diagramu w jego wypadku pokrywają się. Jednak Truman z pewnością mógłby stwierdzić, że nikt go tak naprawdę nie zna. Wiele zależy od postawy innych ludzi. Oglądanie to czynność zasadniczo bierna; jeśli bierne zdobywanie wiedzy o kimś jest uważane za rzeczywiste poznanie tej osoby, to tak naprawdę pozna się jedynie Google. Chcemy Pragniemy jednak być naprawdę poznani przez innych ludzi — małżonków, biografów, a nawet wrogów — którzy na tę wiedzę zapracowali. Możemy nawet chcieć, aby nadal nad tym pracowali: bo przecież nie możesz być naprawdę poznany przez kogoś, kto uważa, że wie o tobie już wszystko.
Kilka lat temu, gdy w wieku dziewięćdziesięciu dziewięciu lat zmarła moja babcia, jej trzej synowie — mój tata i wujkowie — wygłosili mowy pogrzebowe. Jej najmłodszy syn, który stanął, by przemawiać na Cmentarzu Narodowym Fort Gibson w Oklahomie, wzruszająco opowiedział, jaką była matką, wspominając chwile ze swojego dzieciństwa, w tym czas, gdy zanurkowała, by uratować go z dna jeziora. Jej średni syn, mój ojciec, opisał niedolę, której ona i mój dziadek doświadczyli jako biedni Żydzi z Brooklynu, rozdzieleni zaraz po ślubie, gdy on wyruszył na Pacyfik podczas II wojny światowej. Najstarszy syn przyjął natomiast niemal socjologiczne podejście, wyjaśniając, jak jej życie rozwijało się w szerszej kulturze ukształtowanej przez prądy dekad przedwojennych i powojennych. Wzięte razem, mowy pogrzebowe dawały bardzo przekonujący obraz, ponieważ miały na celu ukazanie mojej babci w całej okazałości — nie tylko jako bliskiego członka rodziny, ale jako osoby żyjącej w określonym kontekście historycznym. Odzwierciedlały one również wysiłek podjęty przez jej dzieci, które jako dorośli, zaciekawiły się swoją matką i zapragnęły tego, aby postrzegać ją w dojrzały sposób i pogłębić poczucie, jaką była osobą. Jej synowie naprawdę ją znali — przynajmniej tak mi się wydawało.
Lewin wyobrażał sobie mur między sobą a innymi. Jako dosłowne przedstawienie zjawiska mur obrazuje je może być zbyt drastycznie, prawdopodobnie bardziej trafne byłoby stwierdzenie, że postrzegamy siebie nawzajem przez soczewki, które wyjaśniają pewne rzeczy i zniekształcają inne. Psychoanalitycy używają terminu „przeniesienie”, aby opisać, jak, poznając innych ludzi, nakładamy na nich obrazy innych osób, które wcześniej znaliśmy. Możemy na przykład postrzegać naszych współmałżonków przez soczewkę, którą oglądaliśmy naszych rodziców. Tak więc, aby ktoś naprawdę cię poznał, może będzie musiał popracować nad tym, aby zobaczyć cię jako ciebie, a nie jako wersję kogoś innego. I odwrotnie, jeśli czujemy, że nikt nas tak naprawdę nie zna, to być może bardziej zaświadcza to minionym doświadczeniu, o tym, że kiedyś, w przeszłości, ktoś dla nas ważny sprawił, że czuliśmy się niepoznani, wyobcowani. Może zatem teraz, jako dorośli, gdybyśmy uwolnili się od minionych źródeł rozczarowania, bylibyśmy w stanie przyznać, że jesteśmy innym znani, przez innych poznani.
Samych siebie również widzimy siebie przez pryzmat pewnych soczewek. W mojej rodzinie jestem fotografem i w rezultacie rzadko pojawiam się na naszych zdjęciach. Mimo to, co jakiś czas ktoś robi mi zdjęcie i często jestem zaskoczony tym, jak wyglądam: Och, taki właśnie jestem. Coś podobnego może dotyczyć nas w szerszym ujęciu. Czy naprawdę wiemy, jacy jesteśmy? Zewnętrzny pogląd na ciebie, który wydaje się dziwny, może nie być błędny; może być w rzeczywistości słuszny, ponieważ jest to zewnętrzny pogląd. Być może trzeba by skorygować nasz własny diagram.
Pytanie: „Czy ktoś cię naprawdę zna?” bywa zbyt wąskim lub sztywnym ujęciem problemu, schematem o biernej konstrukcji, która zaprzecza rzeczywistości. Podobnie jak kot Schrödingera, nie umiemy przyjąć żadnego konkretnego sposobu bycia, dopóki ktoś nas nie zbada. Inni ludzie pomagają nam poznać siebie, współpracując z nami w celu stworzenia wspólnej idei tego, kim jesteśmy. Zamiast więc pytać, czy jesteśmy poznani, spróbujmy postawić bardziej owocne pytanie: czy doszliśmy, we współpracy z ludźmi, na których nam zależy, do koncepcji samego siebie, z którymi się utożsamiamy.
Taka współpraca jest trudna. Filozof Stanley Cavell pięknie ją opisuje w eseju o filmie Franka Capry „Zdarzyło się pewnej nocy”. W filmie dziedziczka o imieniu Ellie zakochała się w Peterze, reporterze, ale jeszcze mu o tym nie powiedziała; pyta go, czy kiedykolwiek się zakochał. („Nigdy o tym nie myślałeś? Wydaje mi się, że mógłbyś uszczęśliwić jakąś dziewczynę”). On marzył o spotkaniu odpowiedniej dziewczyny i wyobrażał sobie, że zabiera ją na piękną tropikalną wyspę, ale dodaje „gdzie taką znajdę? Kogoś, kto jest prawdziwy. Kogoś, kto żyje”. Oczywiście, wiemy, że taka osoba stoi naprzeciwko. „Dlaczego nie może pozwolić kobiecie swoich marzeń wejść do swojego snu?” pyta Cavell. Odpowiedź jego zdaniem brzmi tak: „podążanie w kierunku marzeń oznacza ryzyko jego utraty”. Jeśli Peter i Ellie mają się naprawdę poznać, muszą połączyć marzenia z rzeczywistością. To jak „łączenie dnia z nocą”. To przerażające.
Lewin w „Annie Kareninie” robi coś podobnego. Od dawna zwierza się „z tego, co go dręczy” w pamiętniku, który zawsze wyobrażał sobie jako adresowany do swojej przyszłej narzeczonej; przed ślubem daje jej go do przeczytania. Lewin jest nieco zaskoczony, że Kitty, która jest religijna, nie przejmuje się sceptycyzmem zawartym w jego pamiętniku. Jest jednak zdruzgotana jego „nieczystością”. „Weź je, weź te straszne książki!” mówi do niego ze łzami w oczach. „Dlaczego mi je dałeś! . . . Nie, mimo wszystko jest lepiej. . . . Wybaczyłam ci, ale to straszne!” Levin jest zawstydzony i przerażony — ale jednocześnie „jego szczęście było tak wielkie, że to wyznanie go nie zniszczyło, a jedynie dodało mu nowego odcienia”. Nie wiedzieli o sobie wszystkiego — bo to niemożliwe. Nie znali siebie samych w pełni. Ale chcieli wiedzieć. ♦
The New Yorker