14/05/2025
Mój behawioryzm: manifest z wnętrza praktyki
Nie musiałam się nim stać – po prostu nim jestem.
Od zawsze czułam, że jestem behawiorystką – zanim jeszcze poznałam teorię, zanim uczono mnie nazw i technik.
Mój behawioryzm wyrasta z wrażliwości. Jest oparty na obserwacji, na słuchaniu, na szacunku dla rytmu drugiego organizmu – czy to człowieka, czy zwierzęcia.
Jest delikatny i precyzyjny. Jest sztuką.
To sposób bycia z drugim – obecności, która nie ocenia, ale rozumie. Działa nie przez siłę, lecz przez relację. Nie przez kontrolę, ale przez wzmacnianie tego, co dobre i żywe.
To jest mój behawioryzm. Taki, w który wierzę. Taki, którym żyję.
Wierzę, że prawa uczenia się istnieją niezależnie od naszej wiedzy i interwencji. One po prostu są – jak prawa grawitacji, które leżą u podstaw świata fizycznego.
Być może kiedyś poznam inne, bardziej złożone mechanizmy, ale już dziś wiem, że prawa uczenia rządzą światem natury – i są w nim tak samo realne jak prawa fizyki.
Moją rolą – jako osoby, która stara się pomagać – jest te prawa uważnie obserwować i wyciągać z nich wnioski. Nie po to, by je kontrolować, lecz by działać w zgodzie z nimi, wspierając inne organizmy.
Celowo mówię „organizmy”, bo nie ma dla mnie istotnej różnicy – prawa uczenia się działają zarówno u ludzi, jak i u zwierząt. A człowiek przecież sam jest zwierzęciem.
To, co robię, to codzienne badanie, dostrajanie i uczenie się od świata.
Nie potrzebuję nowych słów, by opisać to, co od dawna znamy. Te, które już mamy – są wystarczające. Jeśli umiemy ich używać dobrze, niczego więcej nam nie potrzeba.
I choć wolę mówić o tym, kim jestem, czasem muszę też powiedzieć, kim nie jestem.
Nie dlatego, że chcę się od kogoś odciąć. Ale dlatego, że zbyt wiele razy widziałam, jak w imię behawioryzmu stosuje się działania, które z moją pracą i wrażliwością nie mają nic wspólnego.
Muszę to nazwać, żeby jasno zaznaczyć granicę. Żeby nikt nie pomylił delikatności z naiwnością. Żeby nie przykrywać przemocy językiem nauki.
Dlatego mówię również o tym, czego nie akceptuję. To nie opowieść o innych – to wyznaczenie tego, gdzie stoję.
Nie używam jedzenia jako wzmocnienia u ludzi. U zwierząt – używam. U ludzi – tylko w absolutnej konieczności. Uważam to za sztuczne i prymitywne.
W naturze zwierzęta raczej nie podają sobie jedzenia jako nagrody. Tym bardziej nie robią tego ludzie – nie w taki sposób.
Nie karmimy dzieci w lateksowych rękawiczkach – może dlatego, że nie wkładamy im do ust niczego, czego nie chcą i co nie jest naturalną częścią jedzenia: łyżeczki, smoczka, pokarmu.
Wzmacnianie nie może być przemocą w białych rękawiczkach. Nawet jeśli to „tylko” wafel.
Sztuką jest wzmacniać tak, by nikt tego nie widział – tak jak jeździec pracujący z koniem, którego ruchy są harmonijne, ciche i niewidzialne dla oka.
Wzmocnienia leżą u podstaw tego wspólnego wysiłku, ale nie rzucają się w oczy. Są obecne – lecz nienachalne. Niosą, ale nie dominują.
Tak właśnie rozumiem swoją rolę – towarzyszyć, nie prowadzić na sznurku.
Nie wierzę, że jeśli dziecko stymuluje się wzrokowo, to należy mu zasłonić oczy.
Behawioryzm to koronkowa robota. Sztuka uczenia. Delikatna, subtelna i absolutnie nie brutalna.
Nie wierzę, że cel uświęca środki. Wybieram metody zgodne z tym, co mi w duszy gra – i co potwierdza natura.
Reakcja oparta na ochronie – tak. Procedura przymusu – nie.
Czasem trzeba ochronić dziecko lub inne osoby – ale to nie narzędzie pracy, to ludzka reakcja. Nie chronię siebie. Chronię innych.
Nie wierzę, że certyfikat czyni profesjonalistę. Certyfikujemy się w Polsce od dawna – a nie oznacza to, że mamy więcej dobrych specjalistów. Mamy więcej papierków.
Z mojego doświadczenia – z nauki w Stanach, Norwegii, Wielkiej Brytanii – nie widzę istotnych różnic między behawiorystami certyfikowanymi a tymi bez certyfikatów. A jeśli już, to czasem widzę różnicę na korzyść tych drugich.
Miałam okazję obserwować prawdziwych mistrzów uczenia. To byli ludzie, którzy byliby nimi niezależnie od systemu. To, co robili, było na końcówkach palców – intuicyjne, wrażliwe, głębokie. To był dar, nie efekt tysięcznego egzaminu.
Wielokrotnie widziałam rzeczy, które nazywano „dobrą praktyką behawioralną” – a które były głęboko sprzeczne z moim podejściem.
Nie zgadzam się z „metodą kija i marchewki”.
Nie zgadzam się na to, by dziecko z tabliczką na szyi chodziło po sali i zbierało punkty jak w grze o posłuszeństwo.
To nie jest naturalne. I to nie jest mój behawioryzm.
Takim behawiorystą nie jestem. I takim nie chcę być.
Chcę się też wyraźnie odciąć od nurtu zwanego „naturalsami”.
Nie jestem osobą, która uważa, że zwierzęta mają większą moc niż ludzie. Nie idealizuję ich.
Wierzę, że każdy organizm – ludzki i zwierzęcy – ma swój potencjał. Tę samą, wielką moc. I właśnie dlatego współpraca, wzajemne wsparcie i szacunek są możliwe.
Dla mnie naturalny nie znaczy „instynktowny” czy „dziki”.
Dla mnie naturalny oznacza: zgodny z tym, co naprawdę działa – i co można odnaleźć w rytmie życia.