19/04/2022
To były pierwsze Święta poza Warszawą od czasu pojawienia się wrednego mikroba. Tęskniłam za tym (za świętami, nie za mikrobem). Też tak masz, że ta dziecięca połowa ciebie pielęgnuje gwiazdkową radość Bożego Narodzenia, a ta dorosła – spełnienie tęsknoty za wielkanocną świeżością wiosny? Ja tak właśnie mam. A jak dodam do tego uwielbienie mojego, rodzinnego Podlasia to aż trudno zebrać dość słów, żeby tę tęsknotę za moją Łomżą opisać. Tęsknię, Łomżo moja! Wyjeżdżam więc na Święta i łapczywie chłonę cię, moja podlaska perło. Proszę, nie wytykajcie mi braku lokalnego patriotyzmu tu, gdzie teraz mieszkam. Bo kocham to miejsce, takie moje. I nie wytykajcie mi, że Łomżę przypinam do Podlasia, bo znam jej historię. Ja tu teraz piszę o tej zieleni, bocianach i baziach tej niezagonionej zawodowym pędem krainy, którym w mojej pamięci bliżej do natury podlaskiej, niż blichtru stolicy. I o tych smakach. Przywiozłam ich znów niewielki, jak to „słoik”, zapas. I zajadam się cudownymi pasztecikami, vege i tradycyjnymi, od mojej znajomej czarodziejki. Prosto z jej Czarów Misa. Pozwalam sobie polecić ci i Misę, i siebie, jako kontakt, jeśli chciałabyś wiedzieć, przypomnieć sobie, co to jest naturalne (magicznie wprost naturalne!) jedzenie. Zajadam się, popijam herbatę i piszę…
Przez cały ten czas mojej nieobecności wiele rozmyślałam. I wiele planów miałam. Choć nie od razu, bo Kubek szybko wszedł w życie, a zastąpić go nie tak hop, jak by się każdej Amazonce wydawało. Od podróży, poprzez zmianę zainteresowań aż do kolejnych pomysłów zwanych oględnie i wygodnie „odskocznią”.
Podróże, jak wiecie, nie wypaliły. Jak wszystkim. Tak, wina mikroba na „C”. Trochę z powodu braku możliwości organizacyjnych, trochę ze strachu i niepewności i całego tego chaosu. A trochę dlatego (kurczę, cały czas utrzymuję i tak będę dalej), że jak masz jakieś plany do zrealizowania - świetlana przyszłość przed Tobą.
Tak że tego… Planuję. Stworzyłam nawet wizytownik. Ale nie taki z wizytówkami na biurko, z nazwiskami lekarzy, dyrektorów itd. Tylko taki od serca. Taki jedyny w swoim rodzaju. Taki, w którym jest zawarta:
- wizyta u mojej dr (niech będzie, jeżeli mogę planować, jest nieźle)
- wizyta u przyjaciółki
- wizyta u fryzjera (jaram się włosami)
- wizyta u manicurzystki (nareszcie uporałam się z kiepskim stanem paznokci, mogę poszaleć)
- (i wreszcie) wizyta w księgarni, bibliotece – a najlepiej takiej, gdzie serwują najlepsze herbaciane mieszanki.
Nic się nie zmieniło! Najbardziej smakują mi te na bazie czarnej. Mogą zawierać dodatki, owoce, zioła i różne takie. Ale herbata musi być czarna. Choć nie kręcę nosem na żadną. No dobra, wśród ulubioności jeszcze dopuszczam białą, liściastą. Jeżeli już ktoś zamknął ją w woreczkach to tylko takich, które są najlepszej możliwej jakości. I cieszę się, (ba, ogromnie się cieszę!) że moi najbliżsi już tak mnie znają, że wiedzą: najlepszym prezentem dla Moniki, na każdą okazję jest, rzecz jasna, herbata. Lata wychowywania robią robotę ;) Więc… wizytownik. Nie terminarz. Wizytownik. Od terminów wizyt.
No, i gotowanie! W trakcie domowych, długoterminowych pobytów, uświadomiłam sobie, ile frajdy sprawia mi gotowanie. Wszystkiego. Obiadów prostych i wykwintnych, kolacji zwykłych i z pazurem. Śniadania wg uznania spożywających. Wiesz, że nawet pieczenie ciast? To jest to! A przysięgam, że do tego nigdy nie miałam drygu i powołania! A tu po prostu, no, jakoś tak wychodziło, że jak schodziłam z oczu Krzyśkowi, czy Zuu, to mnie przenosiło od razu do kuchni.
I wreszcie… niespodzianka. Siedzimy sobie kiedyś z mamą Agusią i wspominamy i… się wspomniało szydełkowanie. Wróciło samo. Jedno z najcieplejszych, najbabciwszych, przeokrutnie miłych zajęć, jakie dzieliłam z babcią Zosią. Moją ukochaną, czerwonowłosą do ostatnich dni, babcią Zosią. A właściwie - Zosią. Nigdy nie chciała nazywać się babcią, bo chciała być jeszcze bliższa, niż babcia. Kazała mówić do siebie po imieniu, a zachowywała się, jak dama. Jak jedna z tych światowych kobiet, które podziwiała czasem na dalekim ekranie telewizora, kiedy z kuchni, zapracowana, zerkała przelotnie. Och, opowiem ci o niej kiedyś jeszcze. Moja tęsknota ma jej miedziane włosy. Otóż nauczyła mnie Zosia robić na szydełku i drutach. Po 30 latach przerwy moje próby nie nadawały się do nazywania ich choćby koślawymi próbami. Uciekały mi oczka, prułam i dziergałam, dziergałam i prułam. Aż wprawa wróciła. Teraz w ciągu kilku godzin jestem w stanie wykonać torebkę, podkładki na stół, kosze piknikowe, osłony na doniczki, wino lub, oczywiście, na kubki. Stworzę całe komplety pojemników do łazienki. Wszystko z bawełnianego sznurka, zwanego w sklepie… sznurkiem bawełnianym, poliestrowym. Kolory i rodzaj według upodobań. Więc śmiało. Można zamawiać i dawać mi zajęcie razem z pełnią szczęścia na kolejne dni, miesiące. Kosmetyczki, koszyczki, pojemniczki, torebki. Co tylko się zamarzy. Bez litości! Dopóki mój specjalny, umyślnie zielony czajniczek w swoim żeliwnym brzuszku podgrzewa dla mnie herbatkę, jestem w stanie pleść i snuć, snuć i pleść.
Widzisz, wizyty na Ursynowie (nadal wolę tak, niż „w onkologii”) nie są usprawiedliwieniem, ani „L4” od życia. I wiem, pamiętam, przestałam pisać. Ale myślę, że jestem chociaż trochę rozgrzeszona. Obiecuję już tylko intensywnie zapełniać Kubka. Dziękuję, że o mnie pamiętasz. Jestem ogromnie wdzięczna za wszystkie „lajki” pod tym, co napisałam i za wszystkie „napisz coś jeszcze”. Jestem wdzięczna, bo mam do czego wrócić, czym się zająć. Tym, które mnie „wywoływały do odpowiedzi” nie umiem nawet sklecić teraz właściwych słów podziękowania. Ciągle którąś pocieszałam mimo, iż (tak, tak) po cichu chciało mi się płakać. Ciągle mówiłam: głowa do góry. Wielokrotnie powtarzałam: PLANUJ!!! Stwórz swój „wizytownik”. Nie masz pomysłu? Bierz mój albo wymyśl go ze mną. I powstały. Pierwszy, drugi, dziesiąty, kolejne. Jedne jak zwykłe kalendarze, inne jak ramki ze zdjęciami i chmurkami, a inne powstawały ze zwykłych kartek z segregatora. Ale wszystkie były „Amazońskie”. Wypłakane, wyśmiane, osobiste. Polecam wszystkim. Dają niesamowitego „kopa” do działania, bo widzisz, że masz w garści naprawdę dużo dobrego do zrobienia. Dla siebie.
Się rozpisała, no! Tyle na początek, a właściwie ciąg dalszy Kubka. Żeby nie odkryć wszystkich nowinek od razu. Będę odkrywać kolejne „njusy” kartka po kartce, wizyta po wizycie, herbata po herbacie, przeczytana książka po książce, wydziergana robótka po robótce. I Zuu uczy mnie Instagrama.
Do następnego…