
30/09/2025
Jesień i zima mają swój niepisany rytuał. Zimne poranki, gorąca herbata i… katar. Dla wielu rodziców brzmi to jak codzienność: maluch wraca z przedszkola, a już następnego dnia pojawia się kaszel, potem gorączka. A w pracy? Westchnięcie i pełne zrozumienia spojrzenia: „Aaa, przedszkolak w domu. To już wszystko jasne”.
Wokół przedszkolnych sal narosła legenda: małe dzieci to mobilne inkubatory wirusów. Każdy pluszowy miś to potencjalny rezerwuar bakterii, każda kredka – nośnik zarazków. Nic dziwnego, że rodzice, dziadkowie i znajomi wskazują winnego jednym palcem: „To dzieci roznoszą wszystko”.
Ale czy naprawdę winne są tylko one?
Paradoks zaczyna się wtedy, gdy ktoś bez dziecka w wieku przedszkolnym nagle ląduje w przychodni z identycznymi objawami. Katar, kaszel, gorączka – a w domu cisza, żadnych maluchów. Skąd więc infekcja? Nagle okazuje się, że kolega z biura przychodził zakatarzony „bo nie chciał brać L4”, pani w sklepie kaszlała nad kasą, a sąsiad z uśmiechem mówił: „to tylko alergia”, po czym godzinę później już leżał w łóżku z gorączką.
Okazuje się, że dzieci nie są jedynym „przekaźnikiem”. Dorośli też potrafią dzielić się infekcjami z prędkością światła – z tą różnicą, że dorośli rzadziej otwarcie przyznają: „mam wirusa”. Idą do pracy, spotykają się ze znajomymi, wsiadają do zatłoczonego autobusu i… wirus ma idealne warunki do podróży.
Te „ciągłe infekcje dziecięce” mają też drugą stronę medalu. To właśnie dzięki nim maluchy budują odporność na przyszłość. Choć dla rodziców każdy kolejny katar wydaje się końcem świata, w rzeczywistości organizm dziecka uczy się walczyć. I to szybciej, niż organizm dorosłego, który dawno już zapomniał, jak wygląda trening immunologiczny.
Więc kto tu naprawdę jest winny? Dzieci, które wracają z przedszkola z katarem jak trofeum? Dorośli, którzy zamiast odpocząć, uparcie chodzą przeziębieni do pracy? A może po prostu natura, która co sezon przypomina, że wirusy są częścią naszego świata?