23/06/2025
Trzy tygodnie.
Tyle byliśmy zamknięci w domu.
Nie z wyboru.
Nie z lenistwa.
Nie po to, żeby odpocząć.
Po prostu — choroba za chorobą.
Jedno dziecko, drugie, potem znowu pierwsze.
I tak w kółko.
Bez siły, bez wsparcia, bez cienia normalności.
Kiedy jedno zaczynało gorączkować, drugie akurat kończyło.
Gdy jedno przesypiało wreszcie noc, drugie budziło się z płaczem.
A ja — pośród tego — starałam się być cicho.
Nie okazywać zmęczenia.
Nie pokazać, że już dawno przekroczyłam swoje granice.
Dziś pierwszy poniedziałek, kiedy dom na chwilę zamilkł.
Nie słychać dzieci.
Nie słychać kaszlu, płaczu, nawoływania „mamo”.
Zrobiło się cicho.
Nie spokojnie — bo we mnie wcale nie ma spokoju.
Ale cicho.
I w tej ciszy po raz pierwszy od trzech tygodni poczułam, że nie muszę się trzymać.
Dzieci poszły do szkoły i przedszkola.
Kuba płakał.
Serce mi się łamało, bo wiem, że dla niego powroty są jak małe końce świata.
Lubi swój dom.
Czuje się tu bezpiecznie.
Po przerwie wszystko wydaje się obce, trudne, zbyt szybkie.
Ale musiał iść.
Bo tak wygląda życie.
Bo choć jego serce jeszcze było w rytmie domowym, świat nie czeka.
To ostatni tydzień szkoły.
Ostatni tydzień przedszkola.
A potem wakacje.
Dwa miesiące bez terapii, bez rehabilitacji, bez planu.
Z zewnątrz brzmi to jak odpoczynek.
W środku wiem, że to będzie codzienne mierzenie się z bezradnością.
Bo są dzieci, które potrzebują ciągłości.
Które cofają się, kiedy nie mają rytmu.
Które nie mają luksusu „nicnierobienia”.
Nie będzie turnusów.
Nie będzie wyjazdów.
Nie będzie cudownych wspomnień z nad morza.
Nie dlatego, że nie chcę.
Tylko dlatego, że nie możemy.
Nie stać nas.
Nie mamy wsparcia.
Nie mamy siły prosić kolejny raz i słyszeć: „to nie kwalifikuje się”, „brakuje środków”, „proszę spróbować za rok”.
System nas nie widzi.
Nas – czyli tych rodzin, które się nie wpisują w schematy.
Które nie walczą o luksusy, tylko o przetrwanie.
A kiedy nie masz nic, co by cię trzymało, kiedy wszystko się sypie – zaczynasz się sypać i ty.
Po cichu.
Bez huku.
Na kawałki, których nikt nie widzi, bo nauczyłaś się je szybko zbierać i maskować.
Czasami ktoś napisze do mnie: „Twoje posty są takie smutne, pełne żalu”.
I może mają rację.
Ale może też nie zrozumieją, że kiedy twoje dziecko potrzebuje więcej, a świat daje mniej, to trudno pisać radośnie.
Trudno pisać o nadziei, kiedy jedyne, na co cię stać, to chleb, mleko i rachunek za prąd.
Kiedy marzenia, które miałaś dla swojego dziecka, kurczą się do „oby nie było gorzej”.
Kiedy twoje dziecko przestaje istnieć dla systemu, dla urzędów, dla instytucji – a przecież dla ciebie jest całym światem.
Nie każdy to zrozumie.
I nie musi.
Nie każdy musi wiedzieć, jak wygląda życie matki, która od lat walczy, prosi, tłumaczy, bije się z własnym sumieniem, gdy nie może dać dziecku tego, czego ono potrzebuje.
Ale wiem, że nie jestem sama.
Wiem, że są matki takie jak ja.
Które się nie skarżą, bo nie mają kiedy.
Które płaczą tylko wtedy, kiedy dzieci nie patrzą.
Które całe dnie „dają radę”, a nocą nie mogą zasnąć z napięcia w ciele.
Dziś pierwszy raz od trzech tygodni usiadłam.
I popłakałam.
Nie z ulgi.
Nie z radości.
Z przemęczenia.
Z frustracji.
Z poczucia, że to wszystko mnie przerasta, a ja wciąż mam udawać, że jest w porządku.
I pozwoliłam sobie na to.
Na łzy.
Na bezgłośne „mam dość”.
Na chwilę bycia nie silną, tylko sobą.
Bo muszę.
Bo jeśli tego nie zrobię, któregoś dnia nie wstanę.
A jeszcze chcę wstać.
Choćby dla nich.
Tylko dla nich.
K.