26/10/2024
Magiczne intencyjne 🌙🕯️✨
Można by napisać a zaczęło się...
Historia naszych świec intencyjnych i alchemicznych ma korzenie sięgające dużo głębiej, niż mogłoby się wydawać. Zanim powstał mój sklep i pracownia alchemii w Poznaniu, świece były naszym rodzinnym powołaniem – czymś, co się robiło z sercem, dla bliskich, znajomych, a nawet sąsiadów. Zaczęło się wszystko dawno temu, w Katalonii, w małym, urokliwym miasteczku Roses, gdzie słońce zawsze rozlewało się po białych domach, a powietrze pachniało solą morską i ziołami.
Mój ojciec miał siostrę, ciotkę Marisol, która prowadziła tam sklepik nazywany "La Casa de las Velas Encantadas", czyli Dom Zaklętych Świec. Pamiętam, jak jeździłam tam jako dziecko – dla mnie to były prawdziwe wakacje w magicznym świecie. W sklepie zawsze było pełno świec – wielkich, małych, pachnących wszystkim, od lawendy po cynamon. A ja, jako mała dziewczynka, wciąż pytałam, czy te pachnące cynamonem i czekoladą można zjeść! (Oczywiście raz się skusiłam i do dziś pamiętam smak wosku na języku – ciotka śmiała się, mówiąc, że to „rytuał wtajemniczenia”).
Ciotka Marisol była nie tylko mistrzynią świec, ale i otoczona zwierzętami – koty dosłownie z całej okolicy lgnęły do niej, a one, dumne i szczęśliwe, wygrzewały się między świecami. Mieliśmy też psa, Rufusa, który zawsze kręcił się pod nogami, czekając na swoją porcję ciastek. W tej atmosferze mogłam godzinami patrzeć, jak ciocia i jej kuzynki wytapiają te magiczne świece – jedne były ogromne, jak ołtarze, zrobione w ręcznie lepionych glinianych naczyniach, miały po 12 knotów i płonęły całymi wieczorami, przynosząc spokój całemu domowi. Inne były maleńkie, takie „świeczki-rzodkiewki” – nazywałam je tak, bo wyglądały jak małe kolorowe cukierki. Paliły się dosłownie 15 minut, tylko do specjalnych rytuałów, a ja zawsze chciałam się bawić w ustawianie ich na stole.
Jako nastolatka bywałam w Roses regularnie, szczególnie w wakacje. Pomagałam ciotkom wybierać zioła i olejki, których używały do produkcji – olej z kwiatów pomarańczy, rozmaryn rosnący na klifach czy suszona szałwia. Ale długo nie mogłam się przekonać do samego wytwarzania świec – wydawało mi się to zbyt czasochłonne i skomplikowane, szczególnie te duże, ceremonialne, które trzeba było dokładnie nadzorować, żeby każdy knot równo płonął. Wtedy myślałam, że to za dużo roboty, i wolałam podjadać świece jak słodycze, marząc o przygodach.
Z czasem jednak, im starsza byłam, tym bardziej czułam tę magię – czułam, że te chwile, kiedy wytwarzamy świece razem, są czymś więcej niż tylko produkcją. To były momenty, które nas jednoczyły, łączyły z ziemią, wodą, ogniem i powietrzem. Ciotki mówiły mi, że każda świeca ma swoją intencję – i to prawda, bo w tej pracy czuć było serce i wiarę. Kiedy w końcu dorosłam i otworzyłam własną pracownię w Poznaniu, postanowiłam kontynuować tę tradycję – łączyć nasze polskie zioła z katalońskimi metodami.
Do dziś, gdy tylko mogę, wracam do Roses. Marzę, żeby kiedyś przenieść się tam na stałe – kocham to miejsce, ten zapach morza i ziół w powietrzu. Kiedy tylko tam jestem, biorę udział w rytuałach i pracuję z ciotkami przy świecach. To stamtąd czerpię energię i inspirację do tworzenia moich intencyjnych świec. Każda z nich, którą robię w Poznaniu, ma kawałek tej magii – i być może dlatego, mimo że od Katalonii dzieli mnie tyle kilometrów, czuję, jakby ta energia płynęła bez przerwy, łącząc mnie z domem ciotki i zapachem morza.