17/09/2023
13 maja, 1960
Nie zgrzybieć na starość, tylko iść z nią ramię w ramię – to wielkie zadanie, którego nie da się zrealizować inaczej jak tylko z ciekawością i pogodą ducha.
12 lutego, 1961
Hindusi są prawdziwymi mędrcami, ponieważ wierzą, że starzejący się człowiek ma prawo do samotności.
7 lipca, 1961
Starość. Wszystko jest radością i darem: przebudzenie, ranek, spacer, czas lektury i pracy… Dar i radość są świadome. A jednocześnie to pożegnanie. W każdej chwili. Bez poczucia tragizmu, bez strachu, ale pożegnanie.
20 marca, 1962
Trzeba umrzeć i mam nadzieję, że umrę w takim kraju, w którym katolicy nie wtrącają się do pogrzebów i w pobliżu jest sprawnie działające krematorium, w którym zostanę spopielony. Życie to wielka gościna, więc gdy odchodzimy nie powinniśmy zostawiać po sobie śmieci.
29 maj, 1962
Życie nigdy nie mija tak prędko, jak kiedy się starzejemy: wielkie sito, czas, przesypuje dni, tygodnie i wszystkie one opadają w nicość. A to wcale nie jest złe; taki jest porządek rzeczy. Kiedy człowiek nie czeka już na nic innego, tylko na nic, na to nic nie czeka jakoś szybciej niż dawniej, kiedy jeszcze czekał na coś.
20 stycznia, 1964
O świcie, kiedy za oknem już się rozjaśnia, na chwilę we mnie też się „rozjaśnia”, że życie się kończy – kończy się, nawet jeśli potrwa jeszcze kilka lat. Ta tajemnicza, złożona i zwierzęco prosta fabuła, którą było życie, moje życie, kończy się, i to nie jest straszne, ale jest niezrozumiałe. Czy miało jakiś sens? Tylko chwile zapomnienia o sobie, horas serenas [godziny pogodne]. Nie było innego sensu.
8 września, 1964
Przed miesiącem zmarła moja matka i choć to dziwne, czuję, że umarła naprawdę, bezpowrotnie. Jak widać, w życiu pępowina zostaje przecięta dwa razy: najpierw kiedy matka urodzi dziecko, a po raz drugi, kiedy umiera. Nie jestem „w żałobie”, ale ”coś się stało” , i czuję to.
9 października, 1964
W tej długiej podróży, jaką jest moje życie na obczyźnie, ja prowadzę właściwie dwa log booki [dzienniki pokładowe]. Jeden wygląda tak, jakbym świadomie zmierzał ku jakiemuś celowi, z dnia na dzień – drugi, sekretny, to ten, w którym zapisuję przemijanie czasu, tego czasu, który mnie już nie prowadzi ku żadnym brzegom.
10 kwietnia, 1965
Sześćdziesiąt pięć. Nie czuję starości. Nic szczególnego. Nie jestem stary, wszystkie moje zmysły działają, zachowałem zdolność do odczuwania przyjemności, mam plany, potrafię pracować. A jednocześnie zostałem prawomocnie skazany na śmierć. To naturalne, nieprzerażające.
10 września, 1965
W tle tego wszystkiego śmierć. Całkowicie nie do przyjęcia, niewyobrażalna. I niestraszna… Bezwarunkowa rzeczywistość. Jest coś szalonego w tym, że żyjemy.
14 grudnia, 1965
Kontakty z ludźmi, tak zwane „życie towarzyskie”. W trakcie rozmowy zawsze ten sam fenomen – przy czym wszystko jedno, o czym właśnie mowa – kiedy nagle widzi się w spojrzeniu, wyrazie twarzy, gestach partnera rozmowy: on już „wie”, że trzeba umrzeć, podczas gdy inny, który siedzi naprzeciw niego i dyskutuje z nim, wprawdzie półuchem słyszał już coś o tym, ale jeszcze nie „wie”.
12 sierpnia, 1966
Pod koniec życia człowiek już rozumie, że w życiu jest coś komicznego: problemy, oczekiwania, nieporozumienia, gniewy i sympatie – to u kresu życia staje się komiczne. A wtedy – jak w Upadku Camusa – człowiek słyszy śmiech za plecami i pojmuje, że to on się śmieje, sam z siebie.
22 października, 1966
Śmierć jako „nadanie wyższej rangi”. Człowiek – nareszcie! – wyzwala się z upokarzających ograniczeń, z ludzkich więzi, z sieci ściągających go w dół, przykrych, małostkowych i ogłupiających kontaktów, wreszcie otrzymuje należną mu rangę, bo już nic go z niczym nie wiąże, umarł.
Sándor Márai, fragment "Dzienników", wybrał Jerzy Dmuchowski
fot Cole Ceister