20/07/2025
17 lipca planowałem wystartować i ukończyć bieg na 240 km na Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich w Lądku Zdrój. Niestety plan się nie udał, ale na tej imprezie istnieje możliwość zakończenia trasy na 130 km i otrzymania medalu za ten dystans. I właśnie tak się stało. Ale od początku.
Do biegu byłem przygotowany bardzo dobrze. Miałem opracowaną taktykę, plan żywieniowy, rozpisane wszystko co do kilometra. Czułem moc!
W dniu startu zjawiam się o 13:00 w Lądku, odbieram pakiet, zostawiam przepaki. Start o 15:00. Pogoda? No cóż… o 14:30 zaczyna lać i pada przez kolejne 12 godzin z małą przerwą.
START. Zaczynam spokojnie, zgodnie z planem. Pierwszy punkt - 9,8 km - osiągam po 1,5 h w pełnym komforcie. Na 14 km jem pierwszy żel (sprawdzony wcześniej), ale po chwili… wraca tak samo szybko, jak wszedł. Myśl: „WTF?”. Próba picia wody – to samo. I już wtedy wiem – pobiegane…
Zaczynam walkę o dotarcie do punktu na 36 km. Wiem, że muszę pić - zaczynam od łyka wody co minutę, później 2, 3 i wracam do 2. Izotonik nie wchodzi w ogóle.
20 km – piękne zbiegi. Zaczynam zbieg… Patrzę na tętno: 159 - 170. Strefa podprogowa. Odwodnienie i brak paliwa zebrały swoje żniwa… Przechodzę do marszu. Tętno bez zmian. Opracowuję taktykę: 1 minuta biegu, 3 minuty marszu. Muszę dotrzeć do kolejnego punktu - Międzygórze - 14 km dalej, wejście zielonym szlakiem na Śnieżnik. Po chwili odpoczynku decyduję: IDĘ!
Wymieniam izotonik na ten od organizatora - smak wody morskiej, ale działa. Wpadam w grupę ludzi - tempo wolne, warunki dramatyczne. Na Śnieżniku widoczność ZERO - świecę sobie na buty i ledwo je widzę. Zejście lepsze. Skurcze znikają, nogi zbite. Docieram na punkt na 50km – czas: 8:35 h, czyli w dolnej granicy założonego planu.
Na punkcie widzę spaghetti - mózg mówi „NIE”. Ale dostrzegam pokrojone pomarańcze - bingo! Jem jak szalony. Zmieniam skarpety, ruszam dalej.
Kolejne kilometry. Trasa do 67 km łatwiejsza, asfaltowa. Tętno wraca do normy (120–135), czuję się dobrze. Ale 3-4 km przed punktem wracam na błoto – masakra… 1 km błota to 20 minut i walka o każdy krok. Potem to samo, tylko pod górę. Na punkcie szybka regeneracja: suche skarpety, Sudocrem. Po 200m znów błoto.
Do 83 km docieram bez większych problemów. W końcu jem ciepły posiłek. Dalej do Zieleńca - 102 km. Niestety, nie wchodzi już nic ciepłego - tylko pomarańcze. Kolejny punkt – 112 km – strome zejścia, kolana bolą od początku. Zmieniam biomechanikę biegu – trochę pomaga.
FINAŁ. Ostatni odcinek – prawie 20 km i niestety walka o przetrwanie. Tylko płyny, żadnego jedzenia. Kolana bolą coraz bardziej. Docieram do znaku „Kudowa Zdrój” – zostało 1,5 km… i oczywiście co? ULEWA.
Docieram na metę na 130km po 24 godzinach. Obiecałem, że będę rozsądny. Że wrócę w jednym kawałku. Jestem dumny z tej decyzji. Czy bym to powtórzył? Nigdy w życiu, nie przy takich problemach żołądkowych.
Ogromne podziękowania dla organizatorów którzy spisali się na medal i co roku pokazują wyższy poziom ten imprezy. Największe jednak podziękowania dla mojej żony, która choć nie pochwala moich pomysłów jest najwierniejszym kibicem i zawsze mnie wspiera. Dziękuję - jesteś najlepsza 😗