10/09/2024
TRAUMA PRZYJĘTA
Autorka: Katarzyna Czyż | 25 lutego 2022 | Hope Chronicles
Rana to miejsce, przez które wnika w ciebie Światło - Rumi
W naszej zbiorowej historii znaczna część ludzkości została dotknięta różnymi formami traumy (współcześnie określanej również jako zespół stresu pourazowego). Według franciszkanina Richarda Rohra “trauma to silna reakcja emocjonalna na wydarzenie, które jest zbyt bolesne lub przerażające, byśmy mogli je przepracować, wskutek czego znajdujemy się nieustannie w trybie przetrwania”. Bessel van der Kolk, psychiatra i pisarz charakteryzuje ją jako “coś przytłaczającego, niewiarygodnego i nie do zniesienia”.
Trauma, zwłaszcza doświadczona w dzieciństwie, staje się naszą psychiczną raną. Ta rana, zapisana w nas jako negatywny wzorzec emocjonalny – nasze wewnętrzne „Zranione Dziecko” – może być przekazywana z pokolenia na pokolenie.
Historia mojej rodziny to przykład traumy międzypokoleniowej, w przypadku której traumatyczne doświadczenia są przekazywane z osób, które przeżyły traumę na ich potomków.
Urodziłam się i wychowałam w Polsce – kraju, któremu od wieków zagrażali sąsiedzi, który w XVIII wieku został poddany rozbiorom i na 123 lata zniknął z mapy jako suwerenne państwo. Terytorium Polski było także jedną z głównych scen, na których rozgrywały się obie wojny światowe. Oznacza to, że liczne pokolenia, od których pochodzę, w tym pokolenie moich rodziców, zostały poddane traumie wojennej i jej długofalowym konsekwencjom. Te doświadczenia oraz reakcje na nie odbijają się na kolejnych pokoleniach, zatem miały też głęboki (choć przeważnie nieuświadomiony) wpływ na mnie, a nawet – w pewnym stopniu – na moje dzieci.
1 sierpnia 1939 r., kiedy Niemcy zaatakowały Polskę, rozpoczynając II Wojnę Światową, moi dziadkowie uciekli do Anglii, pozostawiając w kraju swoje jedyne dziecko – moją jedenastoletnią wówczas matkę. Została w Polsce ze swoją schorowaną babką, którą musiała się opiekować. Jako mieszkanki Warszawy obie przeżyły koszmar Powstania Warszawskiego, wielkiej akcji zbrojnej, przeprowadzonej przez ruch oporu zwany Polską Podziemną przeciwko niemieckim okupantom. Przez dwa miesiące moja matka i prababka spędzały większość dni i nocy ukryte w piwnicach swojej kamienicy. Nieustanny dźwięk syren, ostrzegających o ciągłych bombardowaniach miasta przez Luftwaffe i wybuchy bomb spadających na budynki towarzyszyły im na co dzień. Miasto stało w płomieniach, widocznych z odległości stu kilometrów. Regularnie dochodziło do masowych egzekucji; w ciągu tych dwóch miesięcy życie straciło 200,000 mieszkających w Warszawie cywilów.
Po upadku Powstania ci mieszkańcy stolicy, którzy przeżyli zostali deportowani do obozu przejściowego w Pruszkowie, miasteczka w pobliżu Warszawy. Tam SS i Gestapo poddawały Polaków segregacji na tych, którzy mieli zostać wysłani do pracy przymusowej na terytorium Niemiec (tak byłoby w przypadku mojej matki) oraz tych, którzy trafiali do obozu koncentracyjnego w Auschwitz w celu eksterminacji (to miało spotkać moją prababkę). Szczęśliwie jednemu z członków rodziny udało się przekupić hitlerowskich strażników, którzy wypuścili obie kobiety. Były wolne… ale nie miały gdzie mieszkać, nie miały pieniędzy, jedzenia ani żadnego dobytku. Po spędzeniu kilku nocy w polu zostały przygarnięte przez obcych ludzi, którzy pozwolili im zamieszkać w wolnym pokoiku w swoim domu. Spędziły tam kilka miesięcy, do czasu kapitulacji Niemiec i inwazji Armii Czerwonej, czyli samozwańczych „wyzwolicieli Polski”. Żołnierze Armii Czerwonej włamali się do domu, w którym mieszkała moja mama. Zabrali wszystko, co znaleźli, łącznie z pościelą i poduszkami, i usiłowali zgwałcić kobiety; mamie na szczęście udało się ukryć w łazience.
W maju 1945 roku wojna dobiegła końca. Jednak życie mojej rodziny uległo nieodwracalnym zmianom. Rodzice mamy nigdy nie wrócili do Polski; emigrowali z Anglii do Stanów Zjednoczonych i mieszkali tam aż do śmierci. Mama zdołała odwiedzić ich na krótko dopiero, gdy miała 31 lat; komunistyczne władze latami odmawiały jej wydania paszportu. W tamtym momencie ich rozłąka trwała już dwadzieścia lat. Moja prababka emigrowała do Portugalii, do drugiego syna. Mama nigdy więcej jej nie zobaczyła.
Moja matka została w Polsce, na zawsze rozdzielona z rodziną: swoją babcią, mamą, ojcem, wujem, ciotką i jedyną kuzynką. Wprawdzie przez lata korespondowali ze sobą, lecz niestety moja mama stała się dla nich kimś, w listach do kogo mogli dać ujście najboleśniejszym emocjom; wyrażali w nich tęsknotę za domem, rozpacz i depresję. Pisali o swoich zmaganiach z alkoholizmem, problemach z asymilacją w nowym kraju i utracie statusu socjoekonomicznego (cała rodzina – przed wojną niezwykle zamożna – straciła wszystko. Reżim komunistyczny w Polsce pozbawił ich całego dobytku, w tym fabryk, ziemi, oszczędności w banku, itp.). Bliscy informowali także mamę o szeregu prób samobójczych w rodzinie; jedna z nich – podjęta przez jedyną kuzynkę mamy – istotnie zakończyła się śmiercią.
Polska stała się jednym z satelitów komunistycznej Rosji, a ponieważ moi dziadkowie mieszkali w Stanach Zjednoczonych, to władze komunistyczne podejrzewały mamę o szpiegostwo. Trwała zimna wojna. Mama była wielokrotnie przesłuchiwana przez polską Służbę Bezpieczeństwa.
Urodziłam się 11 lat po wojnie w kraju, który spłynął krwią, w zrujnowanym mieście, jako córka osoby doświadczającej pełnoobjawowego zespołu stresu pourazowego. Straumatyzowana matka, przytłoczona nie tylko własnymi niewypowiedzianymi krzywdami, ale także traumą całej swojej rodziny, a przy tym pozbawiona wewnętrznych i zewnętrznych zasobów, które pomogłyby jej zrozumieć i przepracować własne reakcje nie jest w stanie stworzyć psychologicznie bezpiecznego miejsca dla swojego dziecka. Jej własne wewnętrzne dziecko było głęboko zranione.
W dzieciństwie doświadczyłam rzeczy, których żadne dziecko nie powinno przeżywać. Do głosu doszła choroba międzypokoleniowa. Dziecko nie powinno doświadczać gróźb, słownego umniejszania, fizycznych nadużyć i psychicznych upokorzeń. Aby przetrwać spychamy wspomnienia tych strasznych doświadczeń głęboko w podświadomość, a w wieku nastoletnim już o nich nie pamiętamy. Pamięta jednak nasz układ nerwowy. Cytując jeszcze raz doktora Bessela van der Kolka, “nasz organizm zapisuje wyniki”. Jedną z cen, którą płacimy za traumę jest często oddzielenie od własnego ciała. Zatrzymujemy się w trybie walki, ucieczki lub zastygnięcia. Nie zdając sobie z tego sprawy w pewien sposób wciąż jesteśmy „tam”, niezdolni do bycia „tu”, do czucia się w pełni żywymi w chwili obecnej. Nasz układ nerwowy zmienia się pod wpływem traumatycznych doświadczeń; zostaje przeprogramowany tak, by nieustannie walczyć z niewidocznymi niebezpieczeństwami i poszukiwać wyobrażonych zagrożeń. W efekcie doświadczamy lęków, depresji i koszmarów sennych. W pewnym sensie zatrzymujemy się w rozwoju, ponieważ będąc stale w trybie przetrwania i walcząc o to, by utrzymać nas na powierzchni nasz układ nerwowy nie jest w stanie w pełni zintegrować nowych doświadczeń w naszym życiu.
Najgorsze jest to, że gdy traumatyczne wspomnienia zostają „zapomniane” i zepchnięte do podświadomości, my sami nie potrafimy zrozumieć, „co jest z nami nie tak”. Obwiniamy się za własny ból i cierpienie, za to, że nie potrafimy czuć się „normalnie”. To z kolei prowadzi do przytłaczającego poczucia winy i wstydu. Mamy wrażenie, że tracimy zmysły… doświadczamy życia w sposób fragmentaryczny i oddzielony od naszego ciała i emocji.
Czy zatem my, osoby z doświadczeniem traumy, jesteśmy skazani na ten rozpaczliwy tryb przetrwania do końca życia? Według L.R. Knost, pisarki i rzeczniczki praw dzieci: “Trauma i wzorce pokoleniowe są wplecione w tkaninę naszego życia. Nie są jednak wykute w kamieniu. Tkaninę można rozpleść, łzy otrzeć, rozsupłać węzły. I rozpocząć nowy wzór, łagodnie i świadomie”.
Ksiądz Matthew Fox, teolog i duchowny Kościoła Episkopalnego, podkreśla, że “pierwszym lekarstwem na traumę i jej ciężkie konsekwencje jest uznanie jej realności, rzucenie na nią światła, powiedzenie prawdy. To nieprzyjęta do wiadomości trauma zostaje przekazana dalej jako choroba międzypokoleniowa”.
Moja matka nigdy nie mówiła o swoich doświadczeniach. Myślę, że to był jej sposób na radzenie sobie z traumą. Pamiętam, że gdy byłam dzieckiem, ona godzinami siedziała na krześle, paląc papierosa; czułam wtedy, że jej istota w jakiś sposób się rozpuszcza, znika w chmurze papierosowego dymu. Pamiętam niejasne, niepokojące wrażenie, że mama jest gdzieś indziej, i że – o dziwo – jej „nieobecność” jest moją winą.
O przerażających szczegółach wczesnej młodości mamy dowiedziałam się dopiero po jej śmierci. Sprzątając jej mieszkanie znalazłam sekretne dzienniki i korespondencję z rodziną; pierwszy list pochodził z 1945, ostatnie z 1975 roku.
Po przeczytaniu dzienników i listów zdałam sobie sprawę, że potrzebuję pomocy w przepracowaniu prawdy, którą odkryłam i przekonaniu się, czy istnieje jakiś związek pomiędzy „ich” a moimi zmaganiami.
Zaczęłam chodzić na terapię. Moja terapeutka z niezwykłą wnikliwością pomagała mi zrozumieć dynamikę mojej rodziny i to, jak doświadczenie traumy powstrzymuje mnie przed byciem „w pełni żywą”. Łagodnie przyjmowała i uznawała moje „szalone” uczucia w taki sposób, w jaki zdrowa matka przyjmowałaby i uznawała uczucia pojawiające się u jej dziecka. Nie musiałam dłużej wstydzić się swoich emocji. To był kluczowy element mojej drogi do uzdrowienia.
Obecnie, w czwartym roku terapii, nie czuję się już odpowiedzialna za to, co spotkało mnie, gdy byłam dzieckiem. Odpuszczam poczucie winy i wstydu; stałam się bardziej ufna, spokojniejsza i mam więcej nadziei.
Według Triny A. Armstrong, profesor teologii i założycielki The Center for Wellness Encounters, „nasza rosnąca świadomość traumy to nie tylko dobra informacja, lecz taka, która potrafi przemieniać ludzkie dusze.”
Zauważam, że na drodze do uzdrowienia wzrasta moja umiejętność wybaczania i współczucia. Wybaczyłam tym, którzy przyczynili się do moich zranień w dzieciństwie, bo teraz rozumiem, że sami byli poranieni. Wybaczyłam także sobie, że wybierałam niezdrowe schematy przetrwania, mierząc się z konsekwencjami traumy. Gdy sięgam pamięcią do tego, jaką matką byłam, kiedy moje dzieci były małe (zwłaszcza przy wychowywaniu pierwszego dziecka), uznaję, że podobnie jak moja matka nie posiadałam wewnętrznych zasobów, by stworzyć bezpieczne, szczęśliwe otoczenie dla mojego potomstwa. Wtedy nie miałam jeszcze szansy zająć się zranionym wewnętrznym dzieckiem we mnie…
Moja nowa głębia współczucia obejmuje wszystkich, którzy zmagają się ze szkodliwymi wzorcami zachowań, gdyż oni najprawdopodobniej sami dźwigają własne, często nieuświadomione, brzemię zranień.
Buddyjski mnich Thích Nhất Hạnh pisze: „Gdy obejmujemy zranione dziecko w nas, obejmujemy wszystkie zranione dzieci w niezliczonych pokoleniach przodków i ich potomków”.
Jesteśmy tkaczkami opowieści naszego pokolenia.
Obyśmy dzierżyły krosna
z najdzielniejszą miłością
i najgorętszą nadzieją, jaką można sobie wyobrazić.
-L.R. Knost
Z sercem pełnym ciekawości i otwartym na prawdę – choćby najboleśniejszą – i pragnieniem zmiany, a w razie potrzeby pomocą terapeuty możesz stać się jedną z „nas”.