
07/10/2025
Bycie rodzicem dziecka, które nigdy nie będzie żyło samodzielnie, to życie w dwóch czasach jednocześnie.
W teraźniejszości — gdzie jest śmiech, codzienna opieka, gesty miłości.
Gdy cieszę się chwilami z synem i każdym osiągnięciem.
I w przyszłości — która zawsze gdzieś czeka w cieniu pytań: kto się nim zajmie, kiedy mnie zabraknie?
Jak on sobie poradzi, jaka będzie jego dorosłość i starość.
To rodzicielstwo bez mety.
Bez momentu, w którym można odetchnąć i powiedzieć: „udało się, jest dorosły, da sobie radę”.
Często o tym myślę. Tak po prostu.
Ale jest to też rodzicielstwo, które uczy, że miłość nie jest transakcją, tylko codziennym wyborem — pomimo zmęczenia, lęku i braku pewności.
Uczy, że „normalność” to pojęcie względne, a siła nie wygląda jak heroizm.
Czasem wygląda jak wstawanie o świcie, przygotowanie się do wyjścia, to codzienność, która z czasem wydaje się biec szybciej i szybciej.
Bycie takim rodzicem to życie w świecie, w którym najważniejsze są rzeczy niewidzialne — zaufanie, bliskość, obecność.
I w którym „sukces” mierzy się nie w samodzielności, ale w spokoju dziecka, które czuje się bezpieczne, bo wie, że ktoś zawsze będzie obok.
Będzie?
Ściskam
N.