21/06/2025
Mój Doskonały Lama
Całe życie poświęcone bezinteresownej służbie dla dobra innych.
Przez całe swoje niezwykłe życie Jego Eminencja Yongdzin Rinpocze uosabiał bezinteresowną służbę w każdym swoim działaniu, każdym oddechu, każdej ciszy i każdym słowie.
W trakcie ucieczki na wygnanie doświadczył niewyobrażalnych trudności – utraty ojczyzny, klasztoru i wielu ukochanych towarzyszy. Kiedyś znaleźli się pod ostrzałem, a kilku jego bliskich mnichów zginęło. Sam został postrzelony i omal nie stracił życia. Jednak pomimo tego wszystkiego pozostał wzorem współczucia i prostoty, nigdy nie szukając uznania, nigdy nie zbaczając ze swojej niezachwianej ścieżki oddania.
Nigdy nie prosił o specjalne traktowanie. W klasztorze jadł to samo proste jedzenie, co uczniowie. Kiedy mieszkańcy wsi przynosili specjalne dary, gdy byliśmy na zajęciach, mając nadzieję, że będzie mógł się nimi delektować w samotności, on zachowywał je dla nas. Znali go dobrze. Czekali, aż wyjdziemy, ponieważ wiedzieli, że podzieli się tym z nami, głodnymi nastolatkami. I zawsze tak robił.
Każdego wieczoru, kiedy wracałem do domu z wieczornych zajęć w szkole dialektycznej, było już ciemno. Często wbiegałem do środka, otwierając drzwi i włączając światło bez zastanowienia. Rinpocze na chwilę zakrywał dłońmi oczy, a potem uśmiechał się i mówił: „O, jesteś!”. Nigdy nie zapytał, dlaczego nie zapukałem ani dlaczego tak nagle włączyłem światło.
Ta swoboda, jaką czułem w jego obecności, przypomina mi mojego syna, Senghe, który teraz wchodzi do pokoju w ten sam sposób, gdy tylko czegoś potrzebuje. I tak jak Rinpoche, nie mam nic przeciwko temu.
Czasami Rinpoche mówił: „mieszkańcy wioski przynieśli nam pierożki mo mo, a ja zostawiłem trochę dla ciebie”. Nigdy nie zjadał ich wszystkich sam – zawsze odkładał część specjalnie dla nas, po cichu i z czułością. Wtedy wydawało mi się to czymś zwyczajnym. Ale teraz, kiedy zapisuję te wspomnienia, wzruszam się do łez. Ten jeden prosty gest mówi wszystko o tym, kim był.
Żył dla innych – nie z obowiązku, ale jakby to było naturalnym wyrazem tego, kim był. Jego życie było nauką. W jego obecności nie tylko czuło się spokój – pamiętało się o własnej wrodzonej dobroci.
Pamiętam pewne popołudnie, kiedy ktoś przyszedł odwiedzić „wielkiego mistrza”. Nie rozpoznając Rinpocze w jego wyblakłej, znoszonej szacie, gość zapytał: „Gdzie jest mistrz i kiedy wróci?”. Rinpocze cicho odpowiedział, że mistrz wyjechał, i obiecał przekazać mu oferowany dar – nie ujawniając swojej prawdziwej tożsamości.
Wiosną 1986 roku, po uzyskaniu tytułu gesze, wraz z Rinpocze i przyjacielem udaliśmy się z wizytą do Jego Świątobliwości Dalajlamy, poprzedzającą naszą podróż do Tybetu. Kiedy weszliśmy do rezydencji, Jego Świątobliwość natychmiast zauważył, jak wyblakłe i znoszone były szaty Rinpocze. Z wielką serdecznością i troską zapytał: „Czy wszystko w porządku?”. Pod koniec spotkania uprzejmie zaproponował Rinpoczemu pieniądze na zakup nowych szat. Rinpocze jednak nigdy ich nie wydał. Nadal nosił to, co miał – zadowolony, ugruntowany i wolny od potrzeby udawania kogoś innego niż jest naprawdę.
Na początku lat 60. XX wieku, kiedy profesor Snellgrove zaprosił tybetańskich uczonych do Londynu w ramach stypendium Rockefellera, Rinpocze znalazł się wśród nielicznych wybranych. Mógł zostać na Zachodzie i objąć stanowisko na uniwersytecie, ale zamiast tego postanowił wrócić do domu, aby opiekować się swoimi nauczycielami, uczniami i mieszkańcami wsi, którzy byli od niego zależni. W Londynie podawano mu jogurt w pięknych jednorazowych kubeczkach. Po zjedzeniu mył je i chował pod łóżkiem, mówiąc: „Nasi mnisi nie mają nawet kubków – zabiorę je dla nich do domu”. Nawet w najdrobniejszych szczegółach zawsze myślał o innych.
Niezależnie od tego, czy przebywał z nieznajomymi, czy z najwyższymi przywódcami duchowymi, Rinpocze pozostawał dokładnie taki sam: skromny, pełen blasku i cichej godności. Nie były to rzadkie chwile. Tak właśnie wyglądało jego życie – dzień po dniu, dekada po dekadzie.
Dla mnie był kimś więcej niż nauczycielem. Był żywym ucieleśnieniem pokory, współczucia i przebudzonej obecności. Nie tylko w słowach, ale w każdym spojrzeniu, każdej ciszy, każdym niezauważonym akcie dobroci, które teraz żyją na zawsze w moim sercu.
Żywię te wspomnienia z głęboką wdzięcznością. I ofiarowuję je wam wszystkim jako przypomnienie:
Prawdziwa wielkość nie afiszuje się.
Po prostu żyje, obdarza i znika w świetle.
Ababa, Katmandu — 21.06.2025
My Perfect Lama
A Lifetime of Selfless Service for the Benefit of Others
Throughout his remarkable life, His Eminence Yongdzin Rinpoche embodied selfless service in every action, every breath, every silence, and every word.
He faced unimaginable hardships—losing his homeland, his monastery, and many beloved companions during his escape into exile. In one moment, they came under gunfire, and several of his close monks were killed. He was even shot and nearly lost his life. Yet through it all, he remained a beacon of compassion and simplicity, never seeking recognition, never deviating from his unwavering path of devotion.
He never asked for special treatment. At the monastery, he ate the same simple food as the students. When villagers brought special offerings while we were away in class—hoping he might enjoy something quietly by himself—he would save them for us. They knew him well. They waited for us to leave because they knew he would share with us hungry teenagers. And he always did.
Every evening, when I returned home from my evening dialectic class, it would already be dark. I’d often rush in, flinging the door open and turning on the light without a second thought. Rinpoche would place his hands gently over his eyes for a moment, then smile and say, “Oh, you’re here!” He never once asked why I didn’t knock or why I turned on the light so suddenly.
That freedom I felt in his presence reminds me of my own son, Senghe, who now bursts into the room in the same way whenever he needs something. And just like Rinpoche, I never mind.
Sometimes Rinpoche would say, “The villagers brought momos, and I saved some for you.” He never ate them all himself—he always set aside a portion just for us, so quietly, so lovingly. At the time, it felt ordinary. But now, as I write down these memories, I find myself moved to tears. That one simple gesture says everything about who he was.
He lived for others—not out of obligation, but as the natural expression of his being. His life was the teaching. In his presence, you didn’t just feel peace—you remembered your own innate goodness.
I remember one afternoon when a visitor came to see “the grand master.” Not recognizing Rinpoche in his faded, threadbare robes, the visitor asked, “Where is the master, and when will he return?” Rinpoche quietly replied that the master was away and promised to deliver the visitor’s offering—never revealing his true identity.
In the spring of 1986, after I received my Geshe degree, I traveled with Rinpoche and a friend to visit His Holiness the Dalai Lama before our journey to Tibet. When we entered the residence, His Holiness immediately noticed how faded and worn Rinpoche’s clothes were. With great warmth and care, he asked, “Are you doing okay?” And at the end of the meeting, he kindly offered Rinpoche some money to buy new robes. But Rinpoche never used it. He continued wearing what he had—content, grounded, and free from the need to appear as anything other than his true self.
In the early 1960s, when Professor Snellgrove invited Tibetan scholars to London on a Rockefeller Fellowship, Rinpoche was among the few selected. He could have stayed in the West and pursued a university position, but instead, he chose to return home to care for his teachers, his students, and the villagers who depended on him. During his time in London, he was served yogurt in beautiful disposable cups. After eating, he would wash and save those cups under his bed, saying, “Our monks don’t even have cups—I’ll take these home for them.” Even in the smallest details, he was always thinking of others.
Whether with strangers or with the highest spiritual leaders, Rinpoche remained exactly the same: humble, radiant with presence, and full of quiet dignity. These were not rare moments. They were his way of being—day after day, decade after decade.
To me, he was more than a teacher. He was the living embodiment of humility, compassion, and awakened presence. Not just in words, but in every look, every silence, every unnoticed act of kindness that now lives forever in my heart.
I carry these memories with deep gratitude. And I offer them to all of you as a reminder:
True greatness doesn’t announce itself.
It simply lives, gives, and disappears into light.
Ababa, Kathmandu — 6.21.25