14/05/2025
Nie jestem już trenerem personalnym.
Postanowiłem wrócić. Albo... zacząć od nowa, po raz kolejny.
Ponad rok temu postanowiłem zostać trenerem personalnym.
Zainwestowałem naprawdę wiele, a właściwie wszystko, co miałem: czas, energię, pieniądze i chyba najważniejsze – odwagę, żeby to zrobić.
Miałem nadzieję, że jeśli włożę w to serce, to ludzie to poczują. I rzeczywiście znaleźli się tacy, którym było to bliskie.
Pomogłem kilku osobom naprawdę zmienić coś w sobie. Dałem z siebie wszystko.
Ale dziś już wiem, że nie chcę być częścią tej gry, z której na początku nie zdawałem sobie sprawy.
Nie chcę konkurować z fit-feedem pełnym krzykliwych haseł, haczyków by złapać uwagę, tyłków na pierwszym planie i kolejnych kodów rabatowych.
Nie chcę być trenerem (i nigdy nie byłem), który sprzedaje "formę życia w 30 dni" i przemiany „przed i po” jak z reklamy.
Nie chcę rywalizować z ludźmi, którzy obiecują szybkie efekty, sami często mając za sobą zupełnie inną historię.
Nie chcę być częścią świata, gdzie wszystko jest pokazem, a człowiek w głębi ciała się nie liczy.
Mój model cały czas miał być inny, ale potrzebowałem czasu, by do tego dojrzeć.
Nie będę się opierał na algorytmach ani planie postowania codziennie o 8 rano.
Nie walczę o zasięgi i nie gonię za lajkami, bo mi one nic nie dają
Opieram wszystko na rozmowie i obustronnej możliwości poznania siebie.
Bo to właśnie rozmowy były początkiem prawdziwych spotkań.
Po jednej rozmowie telefonicznej ktoś przyszedł na trening - gotowy, ubrany, przestraszony, ale zrobił najodważniejszy krok jeszcze zanim wszedł do klubu... i może przez to zapomniał o ręczniku albo o kłódce do szafki (zawsze mam drugą przy sobie, żeby pożyczyć).
Po jednej kawie ktoś zrozumiał, czemu podjada wieczorami.
Po jednym treningu ktoś odkrył, że to nie o pompę chodzi za każdym razem.
Po jednej wymianie zdań ktoś mnie tak zapamiętał, że po pół roku pisze, że chce przyjść na wspólny trening.
I ja to rozumiem, bo wiem, ile mi czasu zajmuje przetwarzanie wielu rzeczy.
I przyszedł... nie do mnie, ale po siebie!
Nie uczę, jak ćwiczyć dla sylwetki.
Uczę jak wrócić do siebie - do zdrowia - przez ciało lub głowę.
Bez planów z „tym jednym ćwiczeniem, którego nie robisz”, bez rozpiski skopiowanej z poprzedniego treningu, bez schematów, bez presji.
Chcę, by ludzie przychodzili nie dlatego, że muszą, że ktoś im powiedział: „a może byś się zabrał za siebie?”.
Ale dlatego, że sami chcą.
Bo poczuli, że ruch to coś więcej niż przykry obowiązek, zadanie do wykonania.
Ruch to rytuał, przestrzeń, powrót do siebie.
A wtedy wszystko inne staje się lepsze.
Lepszy poranek po przespanej nocy.
Lepszy sen po lepszym dniu.
Lepsza praca, relacje, seks, myśli.
Odkrywanie starych pasji na nowo.
Spojrzenie w lustro - na siebie, a nie na to, co nam przeszkadza.
Tak, nadal się uczę i rozwijam.
Nadal tonę w książkach i kursach anatomii, masażu, terapii.
Nie dla papierka, certyfikatu, CV...
Po prostu dlatego, że odkryłem dawno temu, że lubię to robić - a niedawno zebrałem się na odwagę, żeby zacząć to robić.
I mimo trudności nadal to robię. I zamierzam robić dalej.
Kocham motocykle i nadal będę twierdzić, że wytrenowane i silne ciało pozwala nam jeździć lepiej, bezpieczniej, przyjemniej i czerpać jeszcze więcej z tego, co tak lubimy robić.
Ciało utrzymuje równowagę, kontrolę i czucie.
Uczę jak być uważnym na sygnały z własnego ciała.
Siłownia, sala fitness, mata treningowa - to tylko narzędzia.
Kawałek przestrzeni, z której przechodzisz do tego samego, ale już innego świata.
Fitness to nie rewolucja w życiu
To rytm codzienności - w zgodzie z czymś, co musisz odnaleźć w sobie, a nie w kolejnej rolce zapisanej na później, której i tak nigdy nie odtworzysz.
Możesz jeść lody.
Rzucić się czasem na pizzę.
Możesz mieć rozterki, zmęczenie, kryzys.
To też jesteś Ty.
I to też można udźwignąć - jeśli głowa i ciało znów się połączą.
Na początku słuchałem innych, jak to się robi...
„Zrób to.”
„Planuj tamto.”
„Zmień kolor.”
„Daj cennik, nie dawaj cennika.”
„Zrób ofertę, lead magnet, lejek sprzedażowy... bo jak tego nie zrobisz, to nie będziesz miał co jeść.”
I wiesz co?
Czasem naprawdę nie miałem co jeść.
Ale nie po to korpo mnie wypluło - po tym jak wycisnęło mnie jak gąbkę.
Nie po to szukałem nowej drogi, żeby teraz sam na siebie nałożyć nową klatkę i brać co popadnie i wciskać kit, że naprawę ból kolana, że schudniesz 20 kilo do lipca...
Nigdy przez to nie miałem zapełnionego kalendarza.
Nie miałem tysięcy monet miesięcznie.
Nie siedziałem w klubie od rana do wieczora.
Ale miałem kilku klientów, którym dawałem wszystko, co potrafię najlepiej.
I choć miałem czas, gdzie wszyscy świętowali, a mnie nie było stać na nic więcej niż podstawowe zakupy - nie rzuciłem tego.
Bo dla innych to działało.
Nie chcę tworzyć treningowych zombie.
Chcę, by po trzech miesiącach pracy ze mną ktoś powiedział:
„Już wiem. Już rozumiem. Potrafię sam.”
Nie szukam lajków.
Szukam sensu.
Dalej tu będę - ale bez narzucania, co masz robić i jak.
Pokażę Ci, co ja robię.
Jak ja to robię.
I czemu dla mnie to działa.
Nie będzie tu żadnego „call to action”.
Nie będzie przycisku. Nie będzie formularza.
Nie będzie „zapisz się, zanim zniknie”.
Dlaczego?
Bo mądrzy zrozumieją.
Gotowi wiedzą, gdzie mnie znaleźć.
Ci, którzy poczują ten tekst - zostaną z nim.
Reszta? Przewinie dalej albo w ogóle tu nie dotrze.
Nie piszę tego, żeby zdobyć klienta.
Piszę to, żebyś - może Ty - wiedział, że nie jesteś sam.
Paweł
Z sercem. Z ciałem. Bez pozy. W ruchu.