16/08/2025
Mocna wypowiedź, dość radykalna, ale zatrzymująca…kiedy dotykamy prawdy, czujemy, że coś porusza się w naszym ciele, emocjach i zostaje na długo. Prawda nas przemienia…
Warto zweryfikować własną podróżniczą motywację i odpowiedzieć sobie szczerze co mnie tak naprawdę rozwija.
A jakie są Wasze skojarzenia po przeczytaniu artykułu…
"Kto nie podróżuje, jest nudny? "Nie mamy dziś innej miary wartościowego życia"
Patrycja Pustkowiak
Tekst przekopiowany z Gazety Wyborczej z dn 16.07.2025,
Trudno mi wyobrazić sobie rozwój płynący z tego, że ktoś stanął pod wieżą Eiffela i spojrzał w górę czy oniemiał na widok Niagary. Większy rozwój według mnie wynikałby z przeczytania książki na ten temat.
Podróże jako rozwój to tylko mydlenie oczu w konkursie, gdzie to ja nie byłem i czego nie widziałem, czyli w prezentowaniu własnego życia jako bardzo szczęśliwego.
Rozmowa z dr. Dominikiem Lewińskim, socjologiem z Uniwersytetu Wrocławskiego.
Patrycja Pustkowiak: Podróżowanie jest dziś jednym z najważniejszych życiowych celów.
Dominik Lewiński: – Dziś sensem życia jest konsumpcja. A podróżowanie wydaje się nam jej najszlachetniejszą formą, bo nie polega na kupowaniu rzeczy materialnych, tylko duchowych. Wyjeżdżając, nie wydajemy na ubrania czy kosmetyki, ale na podróże, które w teorii mają wzbogacić nas wewnętrznie.
Czy tak rzeczywiście jest?
– Mam wątpliwość. Wydaje mi się, że najczęściej po prostu kupujemy podróże i kolekcjonujemy je tak samo jak inne rzeczy. A im bardziej egzotyczne miejsca wybieramy, tym ta kolekcja cenniejsza, a my możemy się uważać za osoby o lepszym życiu.
W oczach innych?
– Swoich także. W gruncie rzeczy nie mamy dziś już innej miary pełnego, wartościowego życia niż liczenie podróży. Jeśli byłem w wielu miejscach, jestem bardziej wartościowy w oczach innych i własnych. Ludzie mają przymus dążenia do szczęścia, a ono jest opisywane w kategoriach ekonomicznych. Trzeba osiągnąć sukces, także finansowy, a gdy już go mamy, wydajemy pieniądze na znaczniki tego sukcesu, czyli podróże.
Kto zaś nie podróżuje, nie osiągnął tego sukcesu i w ogóle jest nudny, podobnie jak jego życie?
– Dokładnie tak. Pokazują to rozmaite badania, również te, które sam prowadziłem. Wynika z nich, że uważamy tych, którzy nie oddają się egzotycznym podróżom, za gorszych, a ich życie za nieudane. Ci zaś, którzy dużo wyjeżdżają, są postrzegani jako posiadacze fascynującego, pełnego ciekawych doświadczeń życia. Można to nazwać wytwarzaniem nowego szlachectwa.
Są za długie. Jak co roku wraca kłopot, czym zająć dzieci w wakacje.
Co to dokładnie oznacza?
– To, że za pomocą podróży kupujemy sobie wyższy status społeczny. Chodzi tu o mechanizm, który socjolog Pierre Bourdieu nazwał dystynkcją, a który dotyczy rozróżnienia na lepszych i gorszych pod względem życiowej wartości. Niegdyś te podziały wynikały z urodzenia. Dziś ten porządek klasowy się załamał, ale skłonność do tworzenia podziałów pozostała. Radzimy sobie z nią, między innymi używając podróży. Skoro wydaliśmy fortunę na podróż do Japonii czy na Bali, to jesteśmy nowymi szlachcicami.
Tym bardziej że na wakacjach to nam buty czyszczą.
– W tym odwróceniu porządku, czyli karnawalizacji, upatruję innego, nieuświadomionego sensu podróży. Na co dzień jesteśmy w stanie półniewolniczym, musimy chodzić do pracy i robić tam to, co nam się każe, bywa, że podlegamy władzy do tego stopnia, że tracimy podmiotowość. Na wakacjach to ja jestem dysponentem reguł, to wokół mnie skaczą, serwują mi posiłki, to moje walizki nosi boy hotelowy. Na co dzień ja komuś służę, a teraz służą mnie. Podczas karnawału społeczeństwo bierze pauzę od samego siebie, zostaje zawieszone. A jego uczestnicy oddają się dziwnym, wymyślnym rozrywkom. Grzeczne dziewczęta na wyjazdach zostają królowymi parkietu w klubach, pracownicy biurowi zrzucają koszule i idą w tango.
Będąc członkami społeczeństwa, jesteśmy ciśnięci przez role: musimy być dobrymi ojcami, matkami, córkami, synami, pracownikami, sprostać powinnościom. Społeczeństwo trzyma nas za gardło. A na wakacjach wypuszcza nas ze szponów. Nic już nie musimy, tylko się dobrze bawić.
Uważamy tych, którzy nie oddają się egzotycznym podróżom, za gorszych, a ich życie za nieudane.
Wielu i tego nie potrafi. Podróżują, korzystają z życia, a i tak czują się nieszczęśliwi.
– Zgadzam się. Jeszcze jakiś czas temu czynności konsumpcyjne miały czynić nas szczęśliwymi, a dziś mają raczej sprawiać, że nie będziemy ciągle nieszczęśliwi, bo na co dzień żyjemy w poczuciu mniej lub bardziej uświadomionego nieszczęścia. Wyjazdy nie tyle poprawiają nam humor, ile sprawiają, że nie mamy cały czas złego.
Podróżowanie nie jest zatem, jak mówią, rozwojem?
– Moim zdaniem nie. Myśl, że podróż to rozwój, także duchowy, to pozostałość po micie podróży, który wytworzył się już w renesansie. Wtedy, gdy młodzi szlachcice wyruszali w rajd po Europie, jechali do Włoch, było to związane ze zdobywaniem doświadczenia, wiedzy. Podróże romantyków były tożsame z podróżą duchową. Nawet w filmie erotycznym „Emmanuelle" bohaterka wyjeżdża do Bangkoku i tam poznaje swoje pragnienia erotyczne. Mit, jakoby podróże rozwijały, jest rozpowszechniony, ale według mnie fałszywy. Dlaczego od tego, że gdzieś pojechaliśmy i coś zobaczyliśmy, mamy się rozwinąć wewnętrznie?
Bo to poszerza horyzonty? Zwiedziliśmy ruiny, obejrzeliśmy słynne obrazy w muzeum, zjedliśmy lokalne potrawy.
– Można zjeść gruzińskie pierożki chinkali w Gruzji, ale można i we Wrocławiu. A muzeum? Żeby z sensem coś w nim zobaczyć, trzeba mieć kompetencje. Gdy Zbigniew Herbert wyjeżdżał do Włoch, żeby tam podziwiać stare kościoły i obrazy, to przy jego głębokim znawstwie malarstwa i architektury rzeczywiście mógł zaznać rozwoju intelektualno-duchowego.
A trudno mi wyobrazić sobie rozwój płynący z tego, że ktoś stanął pod wieżą Eiffela i spojrzał w górę czy oniemiał na widok Niagary. Większy rozwój według mnie wynikałby z przeczytania książki na ten temat. Uważam, że rozwój to tylko mydlenie oczu w konkursie, gdzie to ja nie byłem i czego nie widziałem, czyli w prezentowaniu własnego życia jako bardzo szczęśliwego.
A jeśli w podróż wyrusza ktoś nieszczęśliwy, to mu pomoże? Wiele filmów i książek niesie taki przekaz.
– Myślę, że czasem mogą tak działać. Podróż to zmiana kognitywna, inne powietrze, inne obrazy. Ten bodziec może być bodźcem do innych zmian, zobaczenia tego, czego na co dzień się nie widzi. Rzeczywiście w wielu powieściach czy filmach drogi widzimy, że poprzez wędrówkę dochodzi do zmiany punktu widzenia. Wydaje mi się, że to jednak rzadkie przypadki. Standardowego turysty to nie zmieni.
Dorota Szelągowska: Zapach jeziora i brudnej menażki. Tak strasznie mi żalZapisz na później
Mówił pan, że podróże to już w zasadzie jedyny wyznacznik sensu życia. Relacje już nim nie są? Jeśli nie mam partnera, ale samotnie zjeździłam pół świata, to mogę się uważać za wygraną, a własne życie za spełnione?
– W młodym pokoleniu coraz częściej tak to wygląda. Zetki w badaniach mówią, że stawiają na podróże, a nie na związki. Wynika to z tego, że współczesna kultura odebrała im przyszłość. Ona jest niepewna, nie wiadomo, co się wydarzy. Żeby móc poważnie myśleć o rodzinie, stabilności, trzeba mieć perspektywę, że będzie można gdzieś zamieszkać, mieć z czego żyć. A kiedy można mieć taką pewność? Dziś często już nigdy. Współczesna kultura narzuca za to wszystkim szał samorozwoju. Dlatego coraz więcej młodych ludzi poświęca na tym ołtarzu relacje międzyludzkie. One bywają dla nich marnowaniem czasu. Myślą: wejdę w intymną relację, zakocham się, a wtedy będę obciążony drugim człowiekiem. A dziś każdy musi sobie radzić sam, sam się rozwijać. Jeśli poświęci część siebie dla drugiej osoby, nie będzie mieć tylko własnych planów, ale wspólne, a kiedy miłość się nie uda, to zmarnuje kilka lat na coś, co mógł przeznaczyć na wkuwanie słówek po hiszpańsku czy wyjazd na Islandię.
Ale w podróży korzystnie mieć partnera. Można podzielić rachunek na pół, zjeść z kimś lokalne przysmaki...
– Ma to i drugą, ciemną stronę, bo druga osoba jest też zagrożeniem. Trzeba się dostosować, iść na kompromis, stawiać granice, nie pozwolić, by inni obciążali nas swoimi problemami… Relacje są dziś zdystansowane, chłodne, łatwe do rozwiązania.
Młodzi często żyją bardzo zdrowo i w sposób zorganizowany. Gdyby się ostro zabawili, to mieliby zmarnowaną sobotę. Nie mogą sobie na to pozwolić. Muszą się rozwijać i nie marnować czasu.
Życzliwi, nieuśmiechnięci. Polskie badania dowiodły, że narzekanie wzmacnia więziZapisz na później
Starsze pokolenia mają inną postawę. Dorastały w siermiężnej komunie. Dopiero od pewnego czasu mogą podróżować, zwiedzać świat. Często robią to w parach albo rodzinnie.
– Po czterdziestce, o ile jesteśmy w zamożniejszej klasie średniej, o tyle mamy stabilną sytuację finansową, pozwalamy sobie na wakacje na bogato: Zanzibar, Tajlandia, Toskania. Obieramy lepsze, modne kierunki albo też zbaczamy w inną stronę, nieco snobistyczną: jedziemy na Bornholm albo do Estonii – tam nikogo nie ma! Jednocześnie na takich wakacjach często prezentujemy mentalność postkolonialną: my jesteśmy inni, lepsi. A ta ludność lokalna, choć biedna, to taka szczęśliwa! Ci ludzie w Tajlandii nie potrzebują plazmy, cieszą się chwilą! Ciekawe też, że mimo licznych podróży nasza tolerancja dla innych nie zwiększyła się, lecz zmniejszyła.
Nie jest możliwe wejść w świat Innego?
– Można, ale, znów, trzeba mieć kompetencje. Żeby głęboko wejść w inną kulturę, należy znać jej język. Znam wielu Polaków żyjących w Niemczech czy Wielkiej Brytanii, a ich wiedza o tych kulturach jest nikła. Nawet własnej nie znamy. Wielu mówi, że archetypem polskiej urody jest blondynka o niebieskich oczach. Wtedy dziwię się, że podają mi aryjski, germański wzorzec urody. Kiedy czytamy Mickiewicza, to dowiadujemy się, że mieszkańcy zaścianka dobrzyńskiego, czyli prawdziwi Polacy, mieli ciemne włosy i oczy.
Może w czasie podróży nawiązujemy nowe, interesujące znajomości i choć na chwilę przełamujemy własną samotność, jeśli jej doświadczamy?
– Tyle że znajomości zawarte w drodze bywają często przelotne. Podróż to bycie widzem, bez konsekwencji, bez dalszego ciągu. Słyszę, że ktoś pojechał do Tajlandii i wszedł w relację z rybakiem. Dzięki temu usłyszał wiele rozwijających, ciekawych historii. A czemu nie wszedł w kontakt z rybakiem w Łebie?
Co zrobić, żeby dobrze wypocząć? Osiem wytycznych potwierdzonych naukowoZapisz na później
Może ten z Tajlandii wychodzi bardziej malowniczo na zdjęciach. W dobie mediów społecznościowych nie chodzi tylko o to, by gdzieś pojechać, ale by to też udokumentować i zaprezentować innym. Jaka jest rola fotografii w podróżowaniu?
– Kluczowa. Bez niej dzisiejsza turystyka nie byłaby tym, czym jest. To dzięki fotografii kolekcjonujemy doświadczenia, tworzymy ich zbiór. Jest coś bardzo istotnego w postępującej wizualizacji świata. Kiedyś postrzegaliśmy go przez pismo i druk, czyli przez racjonalność i argumentację, fotografia zaś wpędza nas w czasy malunków w jaskini. Wycofujemy się z oświeceniowych form postrzegania świata i zdajemy się na obraz. Idzie to w parze z umagicznieniem widzenia świata.
To znaczy?
– Współczesna mentalność jest w dużym stopniu mentalnością magiczną, którą dysponowali ludzie pierwotni. Im więcej komunikacji wizualnej, a mniej druku i pisma, tym więcej magii. Stąd popularność różnych manifestacji, afirmacji, które mają wpływać na rzeczywistość: wierzymy, że powtarzając mantry, wymanifestujemy sobie grube miliony albo dobrego partnera. Podróżowanie jest z tą duchowością magiczną związane, bo chodzi w nim o oglądanie. Druk i pismo to ładowanie umysłu, wyobraźni, a fotografia ładuje nam oczy. Widzimy coś, i tyle. Katedrę Notre Dame czy Mona Lisę w Luwrze. Na marginesie: to mały obraz jest, a w Luwrze kolejki, lepiej go widać na reprodukcji.
Fotografia ładuje nam oczy. Widzimy coś, i tyle. Katedrę Notre Dame czy Mona Lisę w Luwrze. Na marginesie: to mały obraz jest, a w Luwrze kolejki, lepiej go widać na reprodukcji.
Pana zdaniem nie ma więc korzyści płynących z podróży.
– Tak radykalny nie jestem. Uważam, że choćby podróżowanie w jedno, ukochane miejsce, czyli podróżowanie kontemplacyjne, jest wzbogacające. Mam przyjaciela, który jeździ co roku na Jurę Krakowsko-Częstochowską, bo uważa, że te krajobrazy są piękniejsze niż toskańskie. A w Toskanii był wiele razy. Teraz nie ma już potrzeby jeździć gdzie indziej, bo właśnie na Jurze znajduje spokój ducha i rozkosz estetyczną.
Doceniam też ten często pogardzany sposób podróżowania, czyli podróż dla odpoczynku. Ktoś jedzie do Egiptu, korzysta z all-inclusive i nic nie zwiedza, po prostu leży nad basenem i odpoczywa, cieszy się słońcem. W czasach permanentnego zmęczenia taki wyjazd pozbawiony wielkich ambicji intelektualno-rozwojowych i snobistycznych, będący zwykłym odpoczynkiem połączonym ze zmianą przyrody, to fantastyczna rzecz.
Mamy taki wybór: możemy próbować wycofać się z tego współczesnego wyścigu. Nie przymuszać się rozwojem podróżniczym, tylko umieć odpocząć. Patrzeć w wodę i na piękne góry.